Tak - pieniądze, to temat zawsze
aktualny i wywołujący wypieki na twarzy. Kiedy o nich rozmawiamy, a przede
wszystkim o tych wszystkich niezawodnych i rzecz jasna łatwych sposobach ich
zdobycia, to serce od razu zaczyna nam bić mocniej. A stwierdzenie, że pieniądz
rządzi światem, już na stałe zadomowiło się w naszych poglądach, jak również i
w naszych umysłach, co z reguły wszyscy uważamy za rzecz jak najbardziej
zwyczajną pod Słońcem. I jest jasnym jak Słońce również fakt, że zawsze
potrzebujemy ich do życia. Nie widzimy nic złego w korzystaniu z okazji, żeby
dobrze zarobić i powiększyć swój majątek. A jeśli przypadkiem ktoś nie
przywiązuje się do nich ani nie poświęca im najwyższej uwagi, to niewątpliwie
coś jest nie tak z taką osobą. Ale (zawsze musi być jakieś „ale”) czy na pewno?
Żeby się nie powtarzać, pozwolimy sobie zamieścić cały rozdział książki omawiający
tę kwestię. Zapraszamy więc do lektury.
.
Rozdział 3. „Pieniądze i prawdziwa wartość”.
Gdzie
skarb twój tam serce twoje, czyli to o czym stale myślimy powoduje, że za tymi
myślami podąża nasza energia, nasze uczucia, a więc my same i my sami. I to my
umieszczamy się tam, gdzie nasze myśli już są - albo w „bogactwach”
materialnych, albo w tych prawdziwych w niebie, inaczej - na wysokościach,
w wyższych wartościach duchowych. Opowiadamy się za nimi, więc utożsamiamy i
nimi się stajemy.
W
przeciwnym razie sprzedajemy się za pieniądze, zatracamy naszą wolność i niezależność.
Dopuszczamy się czynów, których nigdy byśmy nie popełnili, gdyby nie konieczność
utrzymania się przy życiu, nas samych i naszych najbliższych. Każda uczciwa
praca i każdy człowiek, który ją wykonuje zasługuje na najwyższe uznanie
właśnie za swą uczciwość i wytrwałość. Ludzka godność została wystawiona na
sprzedaż i ludzka godność broni się jak może przed ostatecznym upadkiem. Tym
razem czas jej sprzymierzeńcem i na całe szczęście ten czas jest coraz krótszy
- czas tej wielkiej niesprawiedliwości i ludzkiego poniżania.
Gdybym
był bogaty kupowałbym jedzenie głodującym. W sklepach przy kasach stałbym
całymi dniami płacąc za zakupy tych, których nie stać na zbyt wiele. Gdybym był
bogaty na stacjach paliw fundowałbym pełne zbiorniki tym, co do nich za kilka
groszy sobie tylko paliwa nalewają.
Gdybym
był bogaty opłacałbym chorym wizyty u prywatnych lekarzy specjalistów, by w kilkumiesięcznych
kolejkach czekać nie musieli i więcej zdrowia, życia już nie tracili. Gdybym
był bogaty, to kupowałbym im wszystkie potrzebne medykamenty, najpierw te naturalne
i ziołowe, by chorzy szybko odzyskiwali swoje zdrowie.
Gdybym
był bogaty adoptowałbym wszystkie dzieci rodziców pozbawione. Gdybym był bogaty
budowałbym prawdziwe szpitale i szkoły, w których przede wszystkim z miłością i
z dobrego serca zajmowano by się tymi wszystkimi duszyczkami kochanymi, które
by się w nich znalazły i do nich po zdrowie i po miłość przychodzić by mogły.
Gdybym
był bogaty to wszystkim potrzebującym dzieciom kupowałbym dobre książki i ładne
zabawki, zdrowe jedzonko i nowe ubranko.
Gdybym
był bogaty wszelkim niepełnosprawnym to wszystko co tylko im do normalnego życia
jest potrzebne od razu bym nakupował, a fachową opiekę i wszelką potrzebną
rehabilitację z radością bym fundował. Każdemu niepełnosprawnemu, który
odpowiedniego sprzętu by wymagał bez zastanowienia taki bym dawał.
Gdybym
był bogaty to żadne zwierzątko więcej już bezpańskie by nie było i wielce
smutnym, a tęsknym wzrokiem za żadnym człowiekiem więcej by nie wodziło. Nigdy
już głodu i chłodu żadnego już by nie doświadczyło, bo serce się kroi od
patrzenia i wierzyć się nie chce, żeby tylu ludzi bez rozumu na tym świecie
było jeszcze.
Gdybym
był bogaty inwestowałbym, a dla środowiska naturalnego nie byłyby na szkodę.
Dawałbym zatrudnienie wszystkim bezrobotnym, a schronienie wszystkim bezdomnym
za darmo ofiarował. Gdybym był bogaty całe osiedla domków jednorodzinnych bym
budował i wszelkim potrzebującym je sprezentował.
Gdybym
był bogaty pustynie w oazy ciągle bym zmieniał, nowe studnie bym tam wiercił i
ponury ich krajobraz w tętniącą życiem piękną ziemię natychmiast bym zmieniał.
Niech jak największe swe plony i owoce wydaje, by jak najwięcej ludzi
uszczęśliwiać i by mieli swoją godną pracę.
Gdybym
był bogaty uczty obfitości wszelkiej - pokarmu i napoju zdrowego, wydawałbym
choćby dnia każdego, a zapraszał na nie każdego, kto domu nie ma swego, głodny
po ulicy chodzi, a przy duszy grosza nie ma żadnego.
Gdybym
był bogaty tym co do pracy, do szkoły, do rodzin daleko mają, jakieś fajne
autka bym sprezentował i zawsze na zakup paliwa bym się im dokładał. A w ogóle
gdybym był bogaty, to bym sowicie wszystkich zatrudnionych w moich
przedsiębiorstwach zawsze wynagradzał, udział w zyskach bez przerwy bym im
wypłacał, by na godne życie środków im nie zbrakło. A kilka tylko godzin
pracowali by dziennie, żeby jeszcze mieli dużo czasu dla swych rodzin, dla
siebie, niechby go na wszystko im starczyło.
Gdybym
był bogaty, zaciągnięte długi - wszelkie, nie tylko hipoteczne, spłacałbym za
innych, by nowe życie mogli już zacząć, a nie trwali wiecznie pod tym
niewolniczym pręgierzem finansowych uzależnień. Niech wolność i niezależność
znów otrzymają i ponownie swe życie od nowa zaczynają.
Gdybym
był bogaty wysyłałbym nie tylko na jakieś egzotyczne, ale i w naszym pięknym
kraju na długie wakacje osoby, co nigdy na żadne tego rodzaju przyjemności
sobie pozwolić nie mogły. O nic nie musiały by się martwić, a tylko radość
czerpać ze wspólnego ze swoją rodziną przyjemnego i beztroskiego odpoczynku
wakacyjnego.
Gdybym
był bogaty pożyczałbym pieniądze wszystkim, którzy tylko by mnie o to prosili i
nigdy bym o zwrot pożyczki się nie upominał.
A
gdybym był bogaty i gdybym tylko mógł, to każdemu z tych osieroconych
dzieciątek - aniołeczkowi prawdziwemu, kupiłbym wspaniałych rodziców, niczym
samych świętych prosto z nieba, by nad tymi aniołeczkami najpiękniejszą opiekę
roztoczyły i kochały je z całego serca, by wspaniałymi rodzicami dla nich
zawsze byli. A dawać jak najwięcej miłości swym nowym dzieciom zawsze by
potrafili.
Gdybym
tylko był bogaty, to tyle miłości i dobroci chciałbym kupić, jak świat długi i
szeroki, by dla każdego jego mieszkańca zawsze oraz każdego dnia tych pięknych
uczuć wystarczająco było… Mrzonki jednak to niemałe przecież. Nie wszystko za
pieniądze można kupić - doskonale wszyscy o tym wiemy. A może to i dobrze, że
właśnie tak jest a nie inaczej, bo dzięki temu każdy człowiek może piękne
odruchy swego serca ukazać w każdej dosłownie chwili tego wspaniałego życia
oraz świat cały obdarować nimi, co bytowanie w nim umili.
Tymczasem
pieniądze na ogół wprawiają w ruch mechanizmy tak ciemne jak ciemna jest sama
mroczna energia, która stale dla swych celów je wykorzystuje. Pieniądze same w
sobie nie są przecież złe, bo i dla pięknych dzieł są wielce wykorzystywane -
na całe szczęście. Jednak niestety, poprzez tę negatywną energię w ruch
wprawione zostały machiny wojenne - tak w przeszłości jak i oczywiście
teraz, co niezmiennie ma miejsce. Doszło do tego, że nawet już nas nie dziwi,
że wszystko jest tak zakłamane, bo każde niemal zachowanie musi się odbywać pod
jakimś pozorem, gdyż nikogo już nie stać na szczere i uczciwe postępowanie. A
zatem pod pozorem (szerzenia demokracji, równości wszelkiej maści, walki
z terroryzmem, obrony niepodległości) dzieją się najdziwniejsze rzeczy,
usprawiedliwiane samymi prymitywnymi wymówkami, tworzącymi ohydny pozór
wszystkiego. A tak naprawdę chodzi o dominację, kontrolę, zaborczość,
panowanie, niszczenie i ostateczną zagładę.
Pieniądze,
jak najbardziej - mogą być bardzo dobrze wykorzystane i często są, ale niestety
- najczęściej stają się tym narzędziem, które do czynienia zła jest używane. A
dzieje się tak przy cichym przyzwoleniu, pomimo powszechnie i oficjalnie
grzmiących głosach sprzeciwu na najróżniejszych forach wielu organizacji
międzynarodowych. To tak jak próbować powstrzymać zło wypowiadając się jedynie
w swoich komentarzach umieszczanych na forach internetowych. My sobie piszemy,
a zło dalej robi swoje…
Pozornie
robi się wszystko, żeby powstrzymać wojny, a tak naprawdę wcale się im nie
przeciwdziała. Mało tego. Tak naprawdę celowo się je wznieca przez tych samych
rządzących, co tak namiętnie przeciwko nim się wypowiadają oraz przez tajne
organizacje za nimi się skrywającymi.
I
niestety, ten obecny, „cywilizowany” świat ciągle nie potrafi obejść się bez
pieniędzy - boga naszych czasów. Stały się one naszą fałszywą rzeczywistością,
iluzją, której na ogół nie tak łatwo jest się pozbyć i z niej się wyrwać.
Tyrania pieniądza stała się tak powszechną, że czasem wydaje się nam, że tak po
prostu musi być i nie pozostaje nam nic innego jak tylko pokornie się jej
podporządkować i z nią pogodzić, oddając jej pełnię władzy. A iluż to rzeczy byśmy
nie robili, gdyby nie było tego materialnego terroru, jarzma niewoli, który
istnieje właśnie dzięki przymusowi ekonomicznemu? W jak ogromnym stopniu
odzyskalibyśmy naszą godność i człowieczeństwo gdyby nie te wszystkie
zawstydzające występki z niego wynikające? Często tego nie dostrzegamy, a
wydaje się nam, że jesteśmy tacy bardzo inteligentni, ponieważ opanowaliśmy
wszystkie tajniki i reguły tej materialnej zabawy, jaką jest zarabianie
pieniędzy i zdobywanie materialnych przedmiotów, w większości niepotrzebnych.
Potrafimy
na przykład z wielką łatwością poruszać się w gąszczu rynkowych i korporacyjnych
praw, strategii światowych gigantów oraz analiz finansowych, które z największą
uwagą są śledzone w celu podjęcia tych jedynie trafnych inwestycji, nie zdając
sobie nawet sprawy z tego w jakiej farsie bierzemy udział,
szczególnie wyraźnie widocznej na przykładzie transakcji papierami
wartościowymi różnych firm. Mianowicie z jednej strony mamy same fakty i mocne
dowody makro czy mikroekonomiczne, wyniki finansowe określonych
przedsiębiorstw, takie czy inne dane bardziej lub mniej tajne, zawierające
zestawienia, analizy, wykresy, tabele, sprawozdania - a z drugiej strony
wystarczy jakaś plotka, wybuch jakiejś irracjonalnej paniki nie wiadomo czym
spowodowanej, a ceny akcji pikują jak szalone i niczym nie pohamowane. A
cały ten „piękny i misternie utkany świat finansowy” rozpada się nagle
w jednej chwili, pociągając bezlitośnie za sobą także i nas ku
nieuchronnej porażce chybionego inwestowania, ku zagładzie i zniszczeniu.
Im
bardziej wierzymy w świat materialny, w bezpieczeństwo wynikające z faktu posiadania
pieniędzy tym bardziej oddalamy się od Prawdziwego Źródła Życia. Ufamy czemuś
co - jak mówi Biblia - nie ma uszu, aby słuchać ani języka aby mówić - tak jak
każdy bożek wymyślony przez człowieka. Ufamy czemuś co jest martwe i co nie ma
żadnej mocy, nie włada żadną potęgą, aby nam naprawdę pomóc wtedy, gdy tej
prawdziwej pomocy potrzebujemy. Nie mam tutaj na myśli tego, że za pieniądze
możemy sobie teraz kupić niemal wszystkich i niemal wszystko. Mam na myśli to,
że władza tego bożka jest ograniczona tylko do obszaru swego władania.
Wbrew
pozorom on sam może sprawić bardzo mało w znaczeniu bóstwa. Co prawda zapewnia
nam wygody w życiu i poczucie panowania, kontrolowania wielu sytuacji
oraz ludzi, daje władzę - tak często jest i w takim przekonaniu stale się
utwierdzamy. A zauroczeni jego fałszywymi darami jeszcze bardziej go ubóstwiamy
i jeszcze bardziej jesteśmy mu poddani. Nie możemy się bez niego obejść. Staje
się naszym istnieniem, wokół którego toczy się całe nasze życie. Im bardziej od
niego jesteśmy uzależnieni, tym bardziej nasze więzi z nim zacieśniamy.
Dochodzi również do tego, że nawet całym swoim sercem należymy do tego
materialnego świata, świata rządzonego przez współczesnego boga, przez pieniądz.
A
gdzie skarb twój tam serce twoje - stwierdza Biblia. Z pewnością to wiesz.
Serce, czyli to, kim jesteśmy. Serce, czyli nasze życie, nasze istnienie. Tutaj
moim zamiarem nie jest krytykowanie czy osądzanie kogokolwiek. Określiłbym to
raczej próbą zastanowienia się oraz pewnym ujęciem tego całego zagadnienia
dotyczącego pieniędzy. Bo czy nie jest tak, że jeśli komuś oddajemy swe serce,
to dobrowolnie tej osobie się oddajemy i do niej należymy? W zasadzie chyba nie
ma potrzeby więcej o tym pisać, bo już wiadomo jaki jest wniosek z tego
płynący. Może tylko jedna rzecz - gdy świadomie lub nieświadomie oddajemy nasze
serce, to już nie ma większego znaczenia, bo liczy się sam fakt naszej pełnej
przynależności. I chociaż nie zawsze można ją w pełni zrozumieć, to jednak nie
zmienia to samego faktu, że nikt inny jak tylko my same i my sami o tym
decydujemy. A nasze postępowanie świadczy o tym w najlepszy i dobitny sposób.
Teraz
chyba powinienem napisać jakiś płomienny i dramatyczny apel odwołujący się do
zdrowego rozsądku każdego człowieka, żeby zdołał przejrzeć na oczy jaki
fałszywy świat potrafił stworzyć pieniądz, ale sobie daruję. Pozostawmy to na
później, a może nawet wcale nie będę do tego wracał. Po co miałbym komuś psuć
dobre samopoczucie? Po co komuś tłumaczyć to, czego nie da się wytłumaczyć? Jak
na przykład można ze ślepcem rozmawiać o kolorach, a z kimś kto tkwi po uszy w
bagnie rozprawiać o uniesieniach duszy? Jak znajdując się wpośród ciemnej nocy
opowiadać o złotym blasku słonecznego dnia?
Tak
jak zauważyła moja Olivia: kiedy ktoś znajduje się wewnątrz danego układu,
a chce zobaczyć jaki on jest naprawdę, to nie może tego dokonać będąc cały
czas wewnątrz tego układu. Musi najpierw z niego wyjść, czyli znaleźć się
całkowicie poza nim, a dopiero później patrząc z zupełnie innej
perspektywy może go ujrzeć w jego właściwym kształcie, ujrzeć jego prawdziwą postać
i naturę, takim jakim jest naprawdę. (Na przykład przestajemy oglądać telewizję
kiedy wiemy, że ona kłamie.)
Tak
samo jest ze światem pieniądza. Mógłbym przytoczyć tutaj ogromną liczbę argumentów
świadczących przeciw niemu, ale czy to będzie wystarczające, żeby komuś otworzyć
oczy, i żeby ktoś w przebłysku świadomości zawołał nagle: Jak to możliwe, że
wcześniej nie zdawałam i nie zdawałem sobie z tego sprawy?!
Nie,
nie poddaję się, ale jedyne co mogę zrobić, to podzielić się tymi kilkoma
myślami, które Olivii i mnie uświadomiły parę rzeczy i pozwoliły nam na
otwarcie oczu, ponieważ jeszcze nie tak dawno sami tkwiliśmy po same uszy w tym
bagnie, w tym układzie, układzie materialnych i niewolniczych zależności wykonując
inną (uczciwą) pracę w celu zdobywania dóbr materialnych i wszelkich „bogactw”
tego świata.
Chociaż
na dobrą sprawę nie było mowy o gromadzeniu jakichkolwiek oszczędności. Żyliśmy
z miesiąca na miesiąc i od wypłaty do wypłaty - „na styk”. Po wielu
wyrzeczeniach udało się nam kupić działkę i zbudować na niej dom, otrzymując na
ten cel kredyt z banku. Już nie udało się nam go w całości wykończyć ani
urządzić, niemniej jednak zdążyliśmy się nim nacieszyć zanim go sprzedaliśmy. A
w czasie długich miesięcy upływających w rytm comiesięcznych wypłat, często z
obawą zastanawialiśmy się jak dotrwamy do następnego przelewu z pracy, w piękny
sposób uzupełniający stan naszego konta bankowego. Jednak nigdy w tamtym
czasie, pomimo najróżniejszych zawirowań codziennego życia, nie zabrakło nam
pieniędzy na pożywienie.
A
kiedy po dziewięciu latach pracy zwolniono mnie z międzynarodowej firmy byłem
bliski wyjazdu za granicę, aby w innym kraju szukać dla nas szansy łatwego
utrzymania. Zostałem przyjęty do pracy przez przedstawicieli jednej z firm w
Anglii, ale po namyśle z żoną zrezygnowałem z niej. Uznaliśmy, że nie jest to
odpowiednia pora na taki krok. A przede wszystkim nie mogłem przecież zostawić
Olivii samej z dwójką naszych małych dzieci i to w środku zimy. Miałaby na
głowie prowadzenie całego domu, w którym byłbym tylko gościem, nie wiem nawet
czy w najlepszym przypadku raz w miesiącu. Ani Olivia ani ja sam nie
chciałem takiego życia przede wszystkim ze względu na nasze dzieci, które też
mają swoje pełne prawo do posiadania obojga rodziców.
Po
sprzedaży domu nasze położenie uległo całkowitej zmianie. Pomimo tego, że jeszcze
w ostatniej chwili niepotrzebnie obniżyłem jego cenę, to w sumie byliśmy
zadowoleni z całej transakcji. A dzięki niej spłaciliśmy przede wszystkim
kredyt hipoteczny i oddaliśmy wszystkie inne długi. Odetchnęliśmy z ulgą
pozbawieni tego niewątpliwie dużego obciążenia finansowego. Wtedy mieliśmy już
podjętą decyzję o wyjeździe z Polski, więc nie pozostało nam nic innego jak
tylko się do tego przygotować. Z całego domu zabraliśmy tylko to, co się udało
zapakować do samochodu.
Opuszczając
kraj nie mieliśmy żadnej pracy, która by na nas czekała, nie mieliśmy żadnych
znajomych, którzy mogli by nam pomóc na miejscu. Jednak z nowymi nadziejami a
przede wszystkim dzięki pomocy z Wysokości szybko zadomowiliśmy się na
Teneryfie. Sprzyjający klimat również odegrał w tym swą pozytywną rolę.
Oczywiście zanim udało mi się znaleźć pracę żyliśmy z naszych oszczędności,
które już wtedy zostały bardzo nadwątlone. Z niepokojem też śledziliśmy
niektóre bardzo alarmujące doniesienia ze światowego rynku finansowego.
Szczególnie te o istniejącej ogromnej bańce inflacyjnej stanowiącej nawet
dziewięćdziesiąt procent wszystkich pieniędzy będących w obrocie. Mało optymistyczna
wiadomość. Oprócz tego już wtedy było dość głośno o możliwym upadku dolara, a
także euro, co w perspektywie przeprowadzki do Meksyku stanowiło następną
niewiadomą.
A
kiedy już się tu znaleźliśmy, to zamiast od razu spróbować coś robić na własną
rękę i „rozkręcić” jakieś własne przedsięwzięcie (mieliśmy i pieniądze, i czas,
i kilka pomysłów) nie wiedząc dlaczego naiwnie szukaliśmy pracy etatowej, będąc
całkowicie przekonani, że przecież wkrótce ją mieć będziemy. Tymczasem nasze
oszczędności topniały coraz bardziej, a pracy wciąż nie mieliśmy. Żartowaliśmy,
że oferty pracy dotyczą tylko osób w wieku do dwudziestu pięciu lat, z wyższym
wykształceniem oraz z dziesięcioletnim doświadczeniem zawodowym, najlepiej
zgodnym z charakterem oferowanej pracy. Oprócz tego biegła znajomość co
najmniej dwóch języków obcych byłaby dodatkowym atutem przyszłego pracownika, w
tym jednego jakiegoś dalekowschodniego, na przykład języka japońskiego.
Żarty,
żartami, ale tego całego szukania pracy zaczynaliśmy mieć szczerze dosyć. W
dodatku powiedziano nam, że zaledwie rok przed naszym przyjazdem cała ta
sytuacja z zatrudnieniem wyglądała zupełnie inaczej. To pracownicy przebierali
w różnych ofertach pracy. Nawet gdy komuś nagle coś się nie spodobało w danej
fabryce, w jakiej był zatrudniony, to nic nie ryzykując zwalniał się z niej i
natychmiast znajdował sobie nową posadę. Na północy Meksyku, na samej granicy
ze Stanami Zjednoczonymi prawie wszystkie firmy (głównie) zagraniczne,
cierpiały na stały brak pracowników, więc chętnie zatrudniały zgłaszających się
kandydatów. Jednak - tak jak wspomniałem - mniej więcej na rok przed naszym
przyjazdem to uległo całkowitej zmianie.
W
tamtym czasie wskutek jakiegoś następnego kryzysu finansowego, tym razem wywołanego
złymi kredytami, zostało pogrążonych wielu ludzi mieszkających u północnego
sąsiada Meksyku, co miało duży wpływ również na samych Meksykanów, ponieważ masowo
tracili i pracę, i swoje na nią pozwolenie wskutek zaostrzonych dodatkowo
przepisów emigracyjnych. Wracali więc tłumnie do siebie, a nas zastanawiało to
wszystko, czego byliśmy świadkami. Nie mogliśmy przy tym się nadziwić, jak
banki podejrzanie łatwo przyznawały kredyty hipoteczne, udzielając ich nie
tylko bezrobotnym, ale nawet i bezdomnym! A potem nagle „wielkie zaskoczenie”
na rynku finansowym z racji bardzo trudnego położenia wielu banków, które
nie odnotowały przychodów, ale poniosły wielkie straty…
W
następstwie załamania rynku, (a także z powodu dużego bezrobocia) wyrzucano ludzi
z domów, bo przecież nie spłacali kredytów. Następnie nieruchomości te
były sprzedawane (oczywiście przez banki) za przysłowiowego dolara. Przez
chwilę pomyślałem, że tracimy niezłą okazję, żeby sobie okazyjnie kupić jakiś
fajny domek, ale szybko wróciłem na ziemię, bo w ten sposób stałbym się
współwinnym nieszczęścia wielu ludzi, wspomagając system, który w ten sposób
pozbawił ich wszystkiego co mieli. Mieliśmy też jakieś wewnętrzne przekonanie o
tym, że mało prawdopodobnym było to, żeby banki nie wiedziały co robią i do
jakich klientów kierują swoją ofertę, jakie ryzyko podejmują. Czy zatem było to
ich celową strategią obliczoną na załamanie tego sektora rynku finansowego?
Czyżby
właśnie dlatego „Wujek Sam” tak nachalnie zachęcał do brania tych kredytów nie
tylko na ten cel, ale dosłownie na wszystko, na co tylko komuś przyszła do głowy
chęć, żeby coś kupić? Czy nie dlatego rozbudowany do przesady system kart
kredytowych bez przerwy kusi wydawaniem pieniędzy?
Jak
w wielu przypadkach tak i w tym Olivia roztropnie zauważyła, że lepiej najpierw
zgromadzić odpowiednią kwotę pieniędzy, a potem dopiero dokonać zakupu czegoś potrzebnego
niż odwrotnie i tracić jeszcze pieniądze na spłaty odsetek z tytułu zaciągniętego
kredytu.
Bardzo
dobrze wiedziałem co miała na myśli. Kiedyś w Polsce uległem takiej pokusie
posiadania karty kredytowej. Wyrzuciłem ją po bardzo krótkim czasie korzystania
z niej. Mając wysoki na niej limit środków często nie zastanawiałem się w
czasie zakupów ile mogę wydać i trochę z tymi wydatkami przesadzałem.
A kiedy przyszedł ten piękny dzień wypłaty, nie mogłem uwierzyć własnym
oczom. Sprawdzając stan konta z przerażeniem dostrzegłem o połowę niższe
wynagrodzenie niż zazwyczaj. Po prostu część pieniędzy potrącił sobie bank w
ramach spłaty zaciągniętego na karcie kredytu. Nie było w tym nic podstępnego.
Przecież bank postępował zgodnie z umową, którą dobrowolnie podpisałem.
Jednak byłem na siebie bardzo zły, że dałem się wciągnąć w tę perfidną pułapkę.
No
to nieźle kombinują. Wpędzają ludzi w długi, po to, żeby zaciągali następne pożyczki…
Mając połowę wypłaty udało się nam jakoś przeżyć do następnej, ale dzięki temu
przykremu doświadczeniu już na zawsze wyleczyłem się z używania kart
kredytowych. Mieliśmy też w rodzinie przypadek sfałszowania podpisu przez
jakiegoś pracownika banku, wskutek czego żona jednego z braci Olivii
została obdarowana kartą kredytową.
No
tak, w tym świecie finansów widocznie wszystkie chwyty dozwolone, byle tylko
przyniosły jak najwięcej korzyści samym bankom. A bank jak każde kasyno -
zawsze wygrywa. Tylko zanim to się stanie, to niestety nas wszystkich wciąga
się w tę nieuczciwą grę, w której stajemy się sobie wrogami. Jedni dla
pieniędzy otrzymywanych w ramach wynagrodzenia od swego pracodawcy, drudzy zaś
z tego powodu, by tych swoich pieniędzy nie stracić, a jeśli już, to zawsze jak
najmniej.
I
wtedy zrozumieliśmy, nagle stało się to dla nas jasne jak w biały dzień, na
czym to wszystko tak naprawdę polega. Pozornie daje się zarabiać ludziom
pieniądze, aby następnie zrobić wszystko, żeby je stracili. Robi się dosłownie
wszystko, żeby pozbawić nas tych zasobów czy też tego rodzaju energii, której
wszyscy w większym lub mniejszym stopniu stale potrzebujemy wciąż egzystując w
tej prymitywnej cywilizacji, w tym ograniczonym wymiarze. Niby mamy pieniądze,
nasze ciężko zarobione pieniądze, a potem stale oraz skutecznie się nas ich
pozbawia. W dodatku sami bardzo to ułatwiamy, ponieważ dajemy się tak łatwo
skusić tymi samymi i aż do znudzenia, bo bez końca powtarzającymi się reklamami
najróżniejszych rzeczy, które wciągają nas w wir wydawania pieniędzy, którego niczym
nie można powstrzymać.
Przecież
to rzecz „oczywista”, że telefon komórkowy trzeba wymienić na nowy tak szybko,
jak tylko taki pojawi się na rynku. Do tego obowiązkowo jakiś tablet, a bez
jeszcze większego i bardziej płaskiego telewizora w ogóle nie liczymy się w
gronie naszych przyjaciół, więc nie ma na co czekać - po prostu muszę go mieć.
A kiedy jest dostępny następny śliczny model samochodu, który choćby różnił się
tylko lampeczkami, to od razu zdobywa sobie wielkie uznanie oraz całą rzeszę
zahipnotyzowanych nabywców.
W
strategii pozbywania nas pieniędzy bardzo istotną rolę odgrywa samo zdrowie, a
właściwie jego brak. Chyba nawet cała uwaga skupiona jest właśnie na tym,
abyśmy tego zdrowia mieli jak najmniej. Im mniej zdrowia - tym więcej, ale
naszych wydatków by je ratować. I nie tylko zdrowie, ale nawet i samo życie.
Ile to kosztuje to każdy człowiek na Ziemi wie najlepiej, który choć raz odwiedził
w swoim życiu lekarza, po wizycie u którego staje się w dodatku bardziej chory
niż przed jej złożeniem. A potem to już czeka cała mafia przemysłu
farmakologicznego, by taką ofiarę dopaść w swoje brudne łapy i już jej tak
łatwo nie wypuścić, karmiąc ją najdziwniejszymi specyfikami, które bezczelnie ośmielają
się nazywać lekarstwami. Większość z tych „lekarstw” jest nad wyraz szkodliwa.
Pomimo, że na określone dolegliwości niektóre nawet pomagają, to niestety
czynią też ogromne spustoszenia w ludzkim organizmie swymi licznymi efektami
ubocznymi.
A
śmierć jak podatki dopadną każdego… Nie inaczej dzieje się w wielu
innych krajach na całym świecie. Wskutek bezczelnego i przesadnego
opodatkowania wszystkich i wszystkiego, całe narody żyją na skraju biedy,
nie mówiąc już o tym, że pośrednio cała ta mafia bankowców wspólnie z
politykami doprowadziła do skrajnej nędzy ogromną część populacji naszych
bliźnich. Okazuje się, że cały proceder pobierania podatków służy jedynie
pozbawiania ludzi pieniędzy, a całe gospodarki i kraje pogrąża się w coraz
większym długu. Jest to całkiem złożone zagadnienie, ale wystarczy porównać ile
na przykład pieniędzy wpływa do kasy państwa z tytułu składek ubezpieczeniowych,
a ile jest wypłacanych wszystkim uprawnionym do ich otrzymania właśnie
z tytułu niniejszego ubezpieczenia. Nie jest odkrywczym stwierdzenie, że
ludziom nie wypłaca się właściwie nic, a miesięczne kwoty takich składek są
liczone w miliardach złotych.
Następnie
mamy pomoc finansową Unii Europejskiej przeznaczoną dla jej krajów członkowskich.
Tylko jakoś nikt nie chce oficjalnie przyznać, że aby tę „pomoc” otrzymać, to
takie kraje muszą najpierw wpłacić pokaźne składki do unijnej kasy, więc de
facto pomoc otrzymują z własnych pieniędzy. A kiedy jeszcze - o zgrozo -
dochodzi do udzielenia kredytu przez bank europejski, to jest on bardzo drogi.
A zatem każdy kraj członkowski traci na tym podwójnie. Jednak na tym nie
koniec, bo kiedy komisarze europejscy stwierdzą, że dany kraj nie spełnia
jakichś wymyślonych przez nich niedorzecznych warunków, wtedy taka pożyczka,
przepraszam - „pomoc” przepada i nie jest już udzielona. „Czysta” kradzież
w świetle „prawa”. Prawo warte tych, którzy je wymyślili oraz wprowadzili
w życie.
A
co w takim razie z tymi państwami, które nie należą do Unii Europejskiej? Cóż,
niestety zawsze znajdą się jakieś inne organizacje stowarzyszające pozostałe
kraje, które funkcjonują na podobnej zasadzie. Zresztą każdy kraj odprowadza
swoje podatki, przecież każdy posiada swój bank centralny. A kiedy jakiś kraj
znajdzie się już w tak trudnej sytuacji, że samo nie może sprostać swojemu
kryzysowi, to z pomocą ochoczo przychodzą międzynarodowe organizacje
finansowe pogrążając do końca swojego „klienta” dobijając go takim kredytem,
którego już nie może spłacić. Podobnie przybywa i ludzi, którzy stają się
życiowymi bankrutami i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ stają się
niewypłacalni.
A
cały ten „świetnie zorganizowany” świat rządzony bożkiem-pieniądzem kręci się dalej
na zwariowanej karuzeli finansowej, zachęcając wszystkich kogo się tylko da, żeby
do niej wsiedli, nie przestając ani na chwilę w swym obłędzie hipnotyzować
„dobrami” materialnymi oraz uzależnianiem od wszelkiego rodzaju pożyczek,
przesyłając nam w telewizyjnych obrzędach reklamowych i nie tylko, lawinę
podprogowych treści, programując nas na swych wiernych wyznawców potulnie
spełniających każdy ich rozkaz i składających w nierozumnej ofierze swą
drogocenną energię na ołtarzach ułudy tego fizycznego życia…
A
wobec tego i los nas wszystkich jest z góry przesądzony. Do jakiej
rzeczywistości należymy, to taki będzie nasz koniec gdy i ona sama swój kres
osiągnie. Naszą rzeczywistością może być ten fałszywy świat materialny albo
Świat Wyższych Wartości, wartości niematerialnych, czyli nigdy się nie
kończący. „Gdzie skarb Twój, tam serce Twoje”. Serce - czy wobec tego wolimy nasze
życie składać w ofierze na ołtarzu wartości doczesnych, nie mających
zapewnionej przyszłości? Czy nasza przyszłość jest tylko ta doczesna i nie ma
już żadnej innej, nawet w innym wymiarze naszego dalszego istnienia? Czymże są
wszystkie majętności tego świata wobec naszego prawdziwego istnienia? -
duchowego i wiecznego życia, duchowego a nie materialnego. Czy naprawdę z pełną
świadomością chcemy złożyć na wadze naszego losu pieniądze, aby ten los
zechcieć ocalić? Czy naprawdę są one tym, co przechyli szalę życia na naszą
stronę? Czy nasza świadomość nie jest w stanie dostrzec czegoś więcej, niż
tylko jakieś materialne zabezpieczenie naszej egzystencji?
Cóż,
w jakimś czasie tego życia sami tak właśnie myśleliśmy. Zdawało się nam, że
przecież od pieniędzy w pełni zależy nasza przyszłość. Oczywiście ta w życiu
materialnym, ponieważ cały czas uważaliśmy się za nieprzeciętnych wierzących, a
sprawy religii nie traktowaliśmy marginalnie, więc w sensie duchowym dobrze
wiedzieliśmy jaki jest nasz cel i na czym to wszystko polega.
Aż
w końcu doszło do konfrontacji tych dwóch, wydawałoby się całkiem oddzielnych
rzeczywistości - materialnej i duchowej - wzajemnie się przenikających. I każda
na swój sposób zaczęła jednocześnie wywierać na nas swój wpływ. Aż w końcu
pojawił się dylemat, której rzeczywistości teraz ulegniemy, która dojdzie do
głosu? Pojawiła się wątpliwość czy będziemy w stanie nadal dochować wierności
wyższym wartościom czy też poddamy się prawu materialnego przetrwania za
wszelką cenę i już tylko jemu będziemy hołdować.
Kiedy
skończyły się nam wszystkie oszczędności i nie mieliśmy już pieniędzy, utrzymywaliśmy
się jedynie dzięki różnym dorywczym zajęciom. Wtedy wydawało mi się, że tym
większą wagę będziemy przywiązywać do pieniędzy, że tym bardziej będzie nam na
nich zależało. Skoro pozwalają nam przeżyć, to nawet tę niewielką ich ilość
zaczniemy cenić ponad wszystko, a chęć ich zdobycia za wszelką cenę będzie
dominującym dążeniem bez względu na wszystkie inne rzeczy.
Na
nasze szczęście tak się jednak nie stało. Postanowiliśmy - co naprawdę nie było
łatwe - całkowicie się zdać na Opatrzność Bożą i zaczekać, co się teraz
wydarzy. Nie wiedziałem tylko, że będzie to początkiem bardzo, bardzo długiej i
niezwykle trudnej drogi duchowej, której pokonanie zajmie nam ładnych kilka
lat, podczas której dane nam będzie przerobić taką lekcję, jakiej w tym
życiu jeszcze nie mieliśmy… (I mam nadzieję, że długo mieć nie będziemy).
I
stało się. Skończyły się nam wszystkie pieniądze. I niemal natychmiast zaproponowano
mi pierwszą pracę bez najmniejszej inicjatywy ani poszukiwania z naszej strony.
Pojawiła się ona w samą porę, ponieważ nasze położenie nie było wesołe, a
było nawet alarmujące. Była to praca w charakterze stolarza. Najpierw było
to dziecięce łóżeczko. Z mojej pracy sąsiad był całkiem zadowolony i wkrótce
zaproponował mi wykonanie mebli kuchennych.
Z
góry go ostrzegłem, że mimo mojego skromnego doświadczenia stolarskiego, polegającego
na zrobieniu kilku prostych mebli, to nie czuję się na siłach, by podołać temu
wyzwaniu. I chociaż takim stwierdzeniem mogłem łatwo przekreślić jedyną wtedy
okazję do zarobienia pieniędzy na nasze utrzymanie, to w moim poczuciu
uczciwości nie mogłem mu o tym nie powiedzieć.
Wcale
się tym nie przejął, a jego krótkie stwierdzenie: „poradzisz sobie” było dla
mnie wystarczającą zachętą oraz zapewnieniem, że nie mam się czym martwić. Cóż,
skoro sam tak powiedział… No dobrze, nie pozostało mi nic innego jak tylko się
zgodzić. Sąsiad w pełni nam zaufał dając na zakup materiału odpowiednią kwotę
pieniędzy, z której część mogliśmy od razu przeznaczyć na jedzenie w ramach
wynagrodzenia za robociznę. Trochę się przestraszyłem czy nie przesadziłem z
naszymi zakupami i czy wystarczy pieniędzy, by kupić materiał. Jednak okazało
się, że pieniędzy starczyło na wszystko, czego potrzebowałem do wykonania
pierwszego etapu pracy.
W przeciwnym
razie byłoby to trochę nieodpowiedzialne z mojej strony, gdybym na samym
początku od razu go poprosił o więcej pieniędzy zaraz po tym, kiedy mi je dał,
a w dodatku kiedy nawet nie wziąłem się do pracy. W miarę postępu wykonywania
pierwszych mebli, gdy ponownie otrzymałem od niego pieniądze na zakup
następnych materiałów, to już bardziej uważałem przy ich rozporządzaniu i wydawaniu.
Z sąsiadem rozliczałem się co do grosza z zakupów na jego zestaw kuchenny, a w
ramach wynagrodzenia za robociznę na każdym etapie prac kupowałem dla nas
pożywienie.
Praca
mozolnie posuwała się naprzód. W końcu był to pierwszy zestaw kuchenny, który wykonywałem
w tym życiu. A starałem się z całych moich sił, aby zrobić go jak najlepiej.
Popełniałem czasem błędy, ale zawsze je poprawiałem, bo kiedy starałem się
zrobić więcej pracując do późnej nocy, okazywało się, że nie było to wykonane
tak jak być powinno, więc następnego dnia rano, zamiast pracować dalej,
musiałem najpierw rozmontować źle poskładane części i wszystko poprawiać.
Rzeczywiście, pośpiech to strata czasu. Ciągle starałem się o tym pamiętać.
Pamiętałem
też o tym, by wszystko wykonać jak najdokładniej, w jak najwyższej jakości oraz
z należyta starannością, zupełnie tak, jakbym to robił dla siebie. Starałem
się, żeby półki były mocne, nie wyginały się pod ciężarem kładzionych na nich
rzeczy, a cała konstrukcja była wytrzymała i trwała. Olivia cały czas mnie
chwaliła za tę jakość wykonania, gdyż nie żałowałem kleju, wkrętów i
odpowiedniej grubości materiału. A gdy coś popsułem to podnosiła mnie na duchu.
Często miałem też po prostu szczerze dosyć tych mebli, bo bardzo się z nimi
męczyłem i nie udawało mi się ich wykonać tak dobrze jak chciałem.
-
Do końca życia będę pamiętał te meble - kilkakrotnie zdarzyło mi się to
powtarzać i nawet nie zwracałem uwagi na to, że ich właściciel razem ze swoją
żoną słucha tego, co akurat powiedziałem. Przynajmniej niech wiedzą ile wysiłku
i trudu mnie to kosztuje.
-
Inne meble w sklepach są wykonane tylko z cienkiej sklejki, półki się wyginają,
prawie nie używają kleju, a zamiast wkrętów używa się zszywek stolarskich,
które nie są tak trwałe i szybko rdzewieją - skrupulatnie wymieniała Olivia. W
sumie miała rację. Ogromnie mi pomagała swoim wspieraniem mnie, tym, że jest ze
mnie dumna, a także tym jak bardzo chwaliła moją pracę. Dzięki temu było mi
dużo lżej na duszy. Sąsiad, ku mojemu zadowoleniu, również podzielał jej zdanie.
Starałem
się również, aby wszystkie wymiary były dokładne i zgadzały się co do milimetra.
Dużo czasu poświęciłem na obliczenie i wielokrotne sprawdzenie całkowitej długości
wszystkich stojących szafek, by po zamontowaniu na nich blatu nie okazało się,
że jest jakaś niedokładność między nim a szafkami. Często coś mierzyłem po
kilka razy, żeby mieć całkowitą pewność przed ucięciem jakiegoś kawałka drewna
czy sklejki, aby nie marnować żadnego materiału. Gdybym był na miejscu mojego
sąsiada też bym się nie cieszył, gdyby jakiś stolarz marnował materiał, za
który sam płacę.
W
miarę upływu czasu postęp prac był coraz większy mimo ich wolnego tempa. Dzieci
dzielnie pomagały, podając mi potrzebne narzędzia, przytrzymując łączone części
oraz próbując własnych sił przykręcając wkręty. Co jakiś czas sąsiad dawał mi
więcej pieniędzy na zakup następnej porcji materiału. Cały czas uczciwie
rozliczałem się z nim na podstawie paragonów ze sklepu.
W
sumie na tej pracy mogliśmy zarobić więcej pieniędzy, ale wystąpiła pewna trudność.
Na samym początku, jeszcze przed przyjęciem jego propozycji wykonania tych
mebli, uprzedzałem sąsiada, że nie mam odpowiednich narzędzi do przecięcia
blatu kuchennego pod kątem 45-ciu°, co wynikało z zaplanowanego ustawienia
szafek w rogu kuchni.
-
Mogę przeciąć własną piłą tarczową, ale to będzie dalekie od doskonałości - z
góry zastrzegłem.
Mój
pracodawca zapewniał mnie, że na pewno sobie z tym poradzę i wszystko będzie dobrze.
Jakoś nie podzielałem jego optymizmu. A kiedy doszło do tego przecinania sam
mógł się przekonać, że łatwo powiedzieć, a trudniej samemu coś zrobić. Męczyłem
się z tym cięciem co najmniej dwie godziny. Cała trudność polegała na tym, że
średnica tarczy piły była mniejsza od wysokości cokołu blatu, więc jego
przecięcie za jednym przejściem piły nie było możliwe. Oprócz tego należało
dodatkowo mocować prowadnicę dla piły, żeby przecięcie było równe, co było
bardzo czasochłonne.
I
dobrze się stało, że sąsiad akurat wtedy przyjechał zobaczyć jak to się „łatwo”
będzie robić. Pomagał mi też przy tym przecinaniu mocując prowadnicę dla piły,
ale pomimo moich największych starań nie udało mi się uzyskać zbyt dużej
dokładności cięcia. Po przysunięciu do siebie dwóch blatów ich końcami
przeciętymi pod kątem 45°, w miejscu ich łączenia zamiast ładnej i prostej
linii pojawiły się duże niedokładności. Utworzona linia była bardzo krzywa, a
powierzchnie nie stykały się ze sobą zbyt dokładnie ukazując wyraźne szczeliny.
W dodatku jeden skośny bok był nieco dłuższy od drugiego.
Na
ten widok ogarnęła mnie czarna rozpacz i było mi ogromnie wstyd za tak niską jakość
mojej pracy. Jak do tej pory wszystkie szafki kuchenne udało się zrobić nawet
całkiem dobrze i sam byłem z nich zadowolony. Olivia też bardzo mnie za to
chwaliła, ale ten blat to był po prostu koszmar, jedna wielka porażka, która
psuła cały efekt kuchni.
Właściciel
mebli nie dawał niczego po sobie poznać. Nadrabiał miną jak tylko mógł i
pocieszał mnie, że zrobiłem wszystko co tylko mogłem, żeby było dobrze.
Odniosłem wrażenie, że tylko tak mówi, bo tak naprawdę to chyba płakać mu się
chciało jak na to patrzył. A ja ze swojej strony wiedziałem, że nie mogę tego
tak zostawić. Na dobrą sprawę mogłem umyć od tego ręce. Przecież uprzedziłem go
wyraźnie o tym ryzyku, na które on sam się zgodził. Skoro tak, to mogłem zmontować
ten blat w takim stanie w jakim był, nie martwić się wcale jak beznadziejnie
wygląda, odebrać brakującą część zapłaty i po sprawie - nic tu po mnie…
Jednak
wewnątrz mnie coś nie dawało mi spokoju. Jakoś nie mogłem się ze sobą pogodzić,
odzyskać wewnętrznego spokoju i po prostu o tym zapomnieć. Toczyłem wewnętrzną
walkę: albo dam sobie z tym spokój i zostawię to tak jak jest, albo z własnych
pieniędzy, których mamy przecież tak niewiele kupię nowy blat i zrobię to tak
jak trzeba.
-
Kupię nowy blat kuchenny w hurtowni, w której bezpłatnie go przecinają pod tym
kątem - zdecydowanie oznajmiłem nagle sąsiadowi.
Skwapliwie
i bardzo szybko zgodził się na tę propozycję ożywiony myślą, że wykończenie
mebli ma szansę być dużo lepsze, a więc takie jak trzeba.
-
Zapłacę ci za ten nowy blat - zapewnił mnie solennie.
Nic
nie powiedziałem i jakoś nie przywiązałem do tego większej uwagi. Później i tak
się okaże co z tego wyniknie. Teraz zależało mi tylko na jak najlepszym
zwieńczeniu tego „mojego dzieła”. Kiedy wracałem do domu naszły mnie
wątpliwości - po jaką ja „kurteczkę” mu to obiecałem? Przecież sam doskonale
wiedział, że ta część pracy może się nie udać. Zgodził się z tym ryzykiem i
całe wziął na siebie, więc po co się jeszcze wychylałem? Potrzebujemy przecież
pieniędzy, a wcale nie mamy ich tak dużo. Może nam ich wystarczy na około
dwa tygodnie. I co dalej? A tu w dodatku jeszcze mnie czeka całkiem spory
wydatek, który o połowę obniży nasze pozostałe wynagrodzenie. A w ogóle to
kiedy sąsiad odda mi te pieniądze i czy w ogóle je odda? To prawda, że mi to
obiecał, ale zawsze łatwo coś obiecać, a trudniej tego potem dotrzymać.
Następnego
dnia z ciężkim sercem pojechałem do hurtowni po nowy blat. Przezornie wziąłem
ten przycięty przeze mnie. Na miejscu trudno było nie zauważyć dużego napisu
informującego klientów, że nie wykonuje się usługi przecinania blatów pod kątem
45° kupionych poza tą hurtownią. A skoro kupiłem u nich nowy, to postanowiłem
poprosić o pomoc z tym przywiezionym przeze mnie. Nie odmówili mi jej - w końcu
zyskali nowego klienta.
Montaż
nowego blatu był już dużo przyjemniejszy. Przecięte części pasowały do siebie
bardzo dobrze i po ich zmontowaniu całość wyglądała całkiem przyzwoicie.
Mój
pracodawca niepomny swoich wcześniejszych zapewnień w ogóle nie wspomniał
o zwrocie pieniędzy. Mnie samemu było niezręcznie o tym przypominać ani to
wypominać. Zdecydowałem się zostawić tę sprawę tak jak jest i więcej do niej
nie wracać. Natomiast sąsiad będąc wyraźnie w lepszym nastroju, niż w czasie
batalii z blatem obiecywał, że poleci mnie swoim krewnym, którzy też się
urządzają w nowym domu i prawdopodobnie będą potrzebować wyposażyć swoją
kuchnię właśnie w podobne meble.
Cóż,
pożyjemy - zobaczymy. Później okazało się, że rzeczywiście mnie polecił swoim
krewnym, jednak nie skorzystali z moich usług, a blat kuchenny do dnia
dzisiejszego jest przez nas przechowywany i cierpliwie czeka na to, żeby w
końcu ktoś go wykorzystał.
Razem
z Olivią oferowaliśmy go wielokrotnie różnym krewnym i znajomym z nadzieją
odsprzedania go nawet po znacznie obniżonej cenie, żeby tylko odzyskać choć
trochę pieniędzy, co już byłoby dla nas pokaźnym majątkiem, bo dzięki nim
moglibyśmy przeżyć kilka długich dni. Niestety, nikt nie okazał nim swego
zainteresowania, więc nie pozostało nam nic innego jak tylko pogodzić się
z takim wyrokiem losu. Cały czas mamy tylko nadzieję, że jeszcze przyjdzie
taki dzień, w którym uda się nam go spieniężyć, a będzie to jak najbardziej odpowiednia
do tego chwila oraz w takich okolicznościach, w których najbardziej
będziemy tego potrzebować.
Później,
na przestrzeni wielu miesięcy wielokrotnie wracałem w myślach do tej historii z
blatem bardzo żałując, że z jego sprzedaży nic nie wyszło, zwłaszcza wtedy, gdy
tyle razy brakowało nam pieniędzy na zakup czegoś do jedzenia.
Jednak
w tych codziennych udrękach pojawiały się chwile pocieszenia, dzięki którym
powracała chęć do życia i wiara w lepsze jutro. Jedną z nich była taka, kiedy
inni sąsiedzi, Vanessa i Roberto, poprosili nas o wykonanie szafy
wnękowej. Ich również uprzedziłem o tym, że będzie to moja pierwsza taka
skomplikowana szafa, którą przyjdzie mi zrobić.
Nie
przejęli się tym wcale, a sąsiad od razu powiedział coś takiego, co bardzo mnie
podbudowało: „Ty nie robisz tak jak inni, którzy mówią, że zastosują określone
materiały, a potem oszukują i wcale tego nie robią. Ja wiem, że ty tak nie
postępujesz”.
Było
mi bardzo miło to usłyszeć i zapewniłem go tylko, że postaramy się zrobić tę szafę
najlepiej jak tylko potrafimy. Długo to trwało zanim została ukończona, bo
nigdy nie potrafiłem robić czegoś dobrze i szybko. Kiedy robi się coś dobrze,
to wymaga to swego czasu.
Sąsiedzi
byli zadowoleni z końcowego wyniku naszej pracy. I przy niej moja żona wraz
z dziećmi dzielnie mi pomagali. A pomimo tego, że szafa ma swoje jakieś
niewielkie, może trzy niedociągnięcia, których zawodowy stolarz byłby
w stanie uniknąć, to jednak dla mnie oprócz jakości i solidności wykonania
powierzonej mi pracy liczy się jeszcze i to, że przede wszystkim nie
zawiedliśmy zaufania, którym nas obdarzono. Mianowicie, wyjeżdżając na wakacje
sąsiedzi zostawili nam klucze do swojego domu, by umożliwić nam dokończenie
pracy. Oczywiście nie było żadnej mowy o tym, żebyśmy mieli im coś ukraść,
ale bardzo mnie korciło, żeby trochę opustoszyć ich lodówkę. Za naszą pracę
płacili nam po trochu - tak jak to uzgodniliśmy - i stale bardzo skromnie się
odżywialiśmy, więc na widok lodówki wypełnionej różnymi wspaniałościami naprawdę
stoczyłem ciężką wewnętrzną walkę, żeby się przed tym powstrzymać i znacznie
nie uszczuplić im tych zapasów. A kiedy wrócili z wakacji z czystym sumieniem
oddałem im klucze do ich domu i spokojnie mogłem spojrzeć im w oczy.
Żeby
nie zawieść czyjegoś zaufania niezwykle ważne jest dla mnie dotrzymanie danego
przeze mnie słowa, które w moim odczuciu jest więcej warte niż jakieś tam
„papierki” zwane banknotami nawet gdyby ich było bardzo dużo. Moje słowo jest
więcej warte niż tony złota.
Kiedy
pewnego razu obiecałem w sklepie, że oddam jedno peso (około dwudziestu pięciu
groszy), bo mi zabrakło by zapłacić za zakupy, to chociaż musiałem się do niego
specjalnie udać w paraliżującym upale, to dotrzymałem mojej obietnicy. I nie
chodziło tu tylko o zwrot jakiegoś niewielkiego długu, ale dla mnie było to coś
o wiele ważniejszego - dotrzymanie mojego słowa, potwierdzenie wartości mojej
osoby i okazanie zwykłej ludzkiej uczciwości.
Słowo to życie, Słowo to spełnienie
obietnicy Pana Boga wobec wszystkich nas ludzi. Słowo to Miłość spełniona
i wszystkie jej owoce nam dane przez naszego Ojca Niebieskiego. Słowo to
skała - tak mocna i niewzruszona, że choćby wszystkie kataklizmy przeciw
niej się obróciły, to jej nie pokonają. Słowo to istnienie - niezachwiane i
pewne. Słowo to wiara w czyn przeobrażona. Słowo to szacunek dla innych ludzi,
dla siebie samej i siebie samego. Słowo to myśli w nim zawarte i Święta Energia
Żywa.
A
co do samych pieniędzy, a raczej nie przywiązywania do nich aż tak wielkiego znaczenia,
to mieliśmy okazję uczyć się tego wiele razy. Czasem brak kilku monet może być
bardziej dotkliwy i sprawiać większe cierpienie niż strata dużych sum
pieniędzy. Często się zdarzało, że kiedy mieliśmy już ostatnie pieniądze
pojawiały się takie okoliczności i takie zrządzenie losu, kiedy byliśmy
pozbawiani nawet i tych ostatnich groszy. Oczywiście, gdybyśmy nie chcieli, to
by się tak nie stało, ale postępowaliśmy w myśl jednej zasady, aby pokornie
przyjmować to wszystko, co nam przyniesie każdy dzień naszego życia. A w kwestii
pieniędzy nie robiliśmy żadnego wyjątku.
Wielokrotnie
zdarzało się i tak, że jakiś chłopiec, pomagający swemu ojcu pracującemu jako
ochroniarz osiedla, zjawiał się po cotygodniową opłatę w najmniej korzystnej
dla nas chwili. Akurat wtedy, gdy zostawało nam tyle pieniędzy ile wynosiła
właśnie ta opłata. Skoro przychodził ją zainkasować nie mogłem mu powiedzieć,
że nie mamy pieniędzy, bo byłaby to nieprawda. W sumie nie mogliśmy się
przeciwstawić takiemu zrządzeniu losu, więc oddawaliśmy mu te nasze ostatnie
grosze, które wtedy były całym naszym majątkiem. W końcu on i cała jego rodzina
też potrzebują za coś żyć. A jak mi opowiadał przy jakiejś okazji, podjął
wieczorowe studia. W dzień pracuje na pełny etat a uczy się w nocy. Cóż, życie
też go nie rozpieszcza, więc doskonale go rozumieliśmy.
Inną
taką osobą, której nie byliśmy w stanie odmówić pomocy była żona ogrodnika.
Jakiś czas wcześniej razem ze swoim mężem szukali pracy, a że trafili do nas w
takim dniu, w którym nie było z nami aż tak źle pod względem finansowym, więc
zgodziliśmy się na uporządkowanie przez nich naszego ogródka przed domem.
Opowiedzieli nam przy okazji, że właśnie się przeprowadzili i nie zdążyli się
nawet dobrze zorganizować w swoim nowym miejscu zamieszkania. Nie mieli na czym
ugotować obiadu, jak również nie zdążyli nawet kupić sobie niczego do jedzenia.
Wobec tego podarowaliśmy im kuchenkę elektryczną, (którą mieliśmy w rezerwie na
wypadek gdyby akurat skończył się nam gaz w zbiorniku) oraz trochę
jedzenia. Byli za to bardzo wdzięczni, a my byliśmy zadowoleni, mogąc komuś się
przysłużyć.
Jak
się później okazało, to był dopiero początek tej pomocy. Po niedługim czasie
przyszła tylko sama pani i z rozpaczą w głosie opowiedziała nam o stracie swego
małżonka, który odszedł z tego świata. Sama zaś też nie czuła się dobrze, a w
dodatku czekała ją jakaś operacja. Długo się nie zastanawialiśmy. Mieliśmy
przecież jeszcze jakieś niewielkie pieniądze i trochę jedzenia, więc oddaliśmy
jej wszystkie, a jedzeniem się podzieliliśmy zostawiając sobie tylko tyle,
żeby nam starczyło na następny dzień.
Taka
sytuacja z wdową po ogrodniku powtórzyła się jeszcze może trzy lub cztery razy.
Przychodziła do nas często. Pojawiała się nawet późno w nocy prosić o wsparcie,
opowiadając o swoim stanie zdrowia po dokonanym już zabiegu. Stawało się to dla
nas trochę uciążliwe. Podejrzewaliśmy, że nadużywa naszej pomocy. Aż w końcu
jej odmówiliśmy mając tego niezbity dowód - poczuliśmy od niej alkohol. W tym
przypadku to już było za wiele. Sami sobie odmawialiśmy jedzenia, oddawaliśmy
jej ostatnie pieniądze, żeby tylko jej pomóc, a ta pomoc była w naszym odczuciu
marnowana. Byliśmy tym bardzo rozgoryczeni. Staraliśmy się tylko jej nie
krytykować, pozostawiając osąd całej tej historii Najwyższej Instancji.
To
przykre doświadczenie nie zmieniło naszego nastawienia do ludzi. Kiedy tylko mieliśmy
okazję, gdy ktoś prosił o pomoc lub jej potrzebował to jej udzielaliśmy. I nie
ważne czy to był jakiś zwykły przechodzeń na ulicy czy też jakaś inna osoba z
pośród tych wszystkim, które tworzą jedyny w swoim rodzaju ten miejski folklor,
śpiewając w autobusach, tańcząc na przejściach dla pieszych lub wykonując
jakieś ekwilibrystyczne popisy z wykorzystaniem zwykłych piłeczek albo
płonących pochodni czy po prostu myjąc szyby samochodów na skrzyżowaniach
ruchliwych ulic, nie wspominając już nawet o tych wszystkich sprzedających
picie, jedzenie, przekąski i gazety, którzy już nie są dla nas jakąś natrętna
plagą wyłudzającą pieniądze, za którą ich wcześniej krzywdząco uważałem, lecz
są takimi jak my ludźmi każdego dnia walczącymi o swój, a może nie tylko swój
byt tu i teraz na tej Ziemi, w tej jakże maleńkiej i niepozornej chwili, w
której niemal niezauważenie przeszłość z przyszłością stykają się ze sobą tak
delikatnie, tworząc tym samym piękną tajemnicę wiecznej teraźniejszości.
A
czy ci ludzie robią to wszystko tylko dla własnej przyjemności czy też samo
życie ich do tego zmusza? Kiedy im nie pomagasz, to czy przypadkiem nie
wydajesz na siebie wyroku swym bezdusznym sercem? Jaka w takim razie jest
relacja między wykształceniem a brakiem zwykłych, ludzkich odruchów, między
umysłową inteligencją a inteligencją serca? Sam fakt negowania przez umysł
istnienia tej drugiej nie jest przypadkiem potwierdzeniem jego własnej
ułomności? A jeśli by tak było, to w jaki sposób coś ułomnego może kierować
naszym życiem? A kim byłybyśmy my same i bylibyśmy my sami dając pełny posłuch
czemuś tak ułomnemu? Miałybyśmy i mielibyśmy na tej ułomności całkowicie polegać
oraz jej zaufać?
A
może to właśnie ci wszyscy inni ludzie są dla Ciebie motywem, natchnieniem i pretekstem
do wydobycia twego człowieczeństwa? Może Cię prowokują do okazania im trochę
współczucia, pomocy, zwykłej troski i odrobiny serca? Może to ci wszyscy
żebrzący na ulicy są wskaźnikiem człowieczeństwa ludzkości odwrotnie
proporcjonalnym do ich liczby, czyli potwierdzającym brak ludzkich odruchów
serca, bo im więcej takich przypadków widać na około tym więcej mamy powodów by
się wstydzić za nas same i samych, nie potrafiących i nie mających odwagi
podjąć tak zwykłego i prostego działania jakim jest podanie pomocnej dłoni.
Nieco pomocy - tylko tyle, nic więcej, a jednocześnie tak ogromnie dużo, bo nie
wszystkich na to stać. Jedynie tak bardzo niewiele osób potrafi się na to zdobyć.
Tak
wiele potrzeb widać wokół i jest tak wiele niewykorzystanych możliwości ich zaspokojenia.
A może być zupełnie inaczej! Czy rzeczywiście w tym świecie, który same i
sami tworzymy, od razu musi się to wydawać utopią, z góry niepoprawnym i
niespełnionym naiwnym marzeniem? Czy naprawdę nie stać nas - ludzi i każdej
osoby bytującej teraz na taj Planecie - nie stać na zwykłe człowieczeństwo? Czy
w głębi swego serca i na samym dnie naszej duszy nie czujemy, słyszymy
głośnego, chociaż czasem i niemal całkowicie stłumionego sprzeciwu na tak
wielką niesprawiedliwość mającą teraz miejsce, a obrazę Majestatu samego Ojca
Stworzyciela stanowiącą?! Czyż skazywanie innych ludzi na taki los, bierne na
to przyzwolenie nie jest też obrazą i dla naszego człowieczeństwa?
Aby
ulżyć losowi innym, to wielokrotnie zastanawiałem się czy sam byłbym w stanie z
czegoś zrezygnować. Czy na przykład byłbym w stanie kupić sobie zamiast
droższego i lepiej wyposażonego - jakieś tańsze auto, a zaoszczędzone w ten
sposób pieniądze przekazać potrzebującym. Innym razem rozmyślałem, czy byłbym w
stanie zaprosić pod swój dach jakiegoś bezdomnego i udzielić mu schronienia
choćby na jedną noc. Cały czas nie opuszcza mnie myśl, jak dużo lepszym i
zupełnie innym byłby ten świat, gdyby dobre czyny przeważały te negatywne.
Może
takie myśli tym bardziej mnie nachodziły, ponieważ sami byliśmy takimi potrzebującymi…
Chodząc wielokrotnie ulicą do odległego sklepu by kupić odrobinę jedzenia, nie
mogłem się powstrzymać od szukania na niej wzrokiem monet. Ciągle uważnie przyglądałem
się wszystkiemu po drodze czy przypadkiem moim oczom nie ukarze się nagle
sympatyczny widok jakiegoś ładnego pieniążka. Bardzo by się wtedy przydał,
bardzo…
No
właśnie, jednych mogłoby uszczęśliwić tak niewiele, a inni są nieszczęśliwi tak
wiele posiadając. Tyle skrajności jest wokół nas. Jest tylu ludzi, którzy nawet
nie wiedzą co robić z pieniędzmi. Ty idziesz ulicą i głowisz się skąd wziąć ich
nieco więcej na zakupy, a ktoś obok ciebie przejeżdża „wypasionym” samochodem i
nawet nie zauważa twego istnienia.
Jak
wielu jest ludzi, którzy są niewolnikami „bogactw” materialnych, a którzy tak zazdrośnie
ich strzegą albo niepodzielnie zawładnął nimi zwykły egoizm i brak współczucia
dla innych. Jednak w swojej obronie zawsze mogą użyć takiego argumentu,
że: „Skoro ja pracuję to mam, a jak inni nie pracują i nie zarabiają pieniędzy,
więc niech umierają z głodu. Sami są sobie winni. Nie zdobyli odpowiedniego
wykształcenia, nie zdobyli dobrej pracy, no to trudno, widocznie los tak
chciał. Nie mam najmniejszego zamiaru poświęcać żadnych moich pieniędzy z tak
wielkim trudem zdobytych na pomoc jakimś leniom i nierobom.”
Cóż,
łatwo jest osądzać innych i oszukiwać swoje sumienie takim „racjonalnym” tłumaczeniem.
Zapominamy, że często nie dzięki nam samym, ale dane nam było z Opatrzności
Bożej mieć to wszystko. W braku swojej pokory myślimy arogancko, że tylko
dzięki sobie osiągnęliśmy to wszystko co teraz posiadamy. Karmieni bez przerwy
strachem i zwiedzeni wieloma fałszywymi obietnicami przyszłości staramy się za
wszelką cenę zabezpieczyć sobie właśnie tę iluzoryczną przyszłość, która nie
istnieje, ponieważ istnieje tylko teraźniejszość. Obawiamy się więc tego czego
nie ma, tracąc z oczu to co jest, to co jest prawdziwe w tej właśnie chwili.
Olivii
i mnie Duchowy Przyjaciel powiedział kiedyś: „Przestańcie się w końcu martwić
o jutro. Żyjcie dniem dzisiejszym”. Pozbycie się takiego zamartwiania
wydaje się być jak jakąś zdradą lub porzuceniem własnej natury. Zamartwianie
się to chyba druga natura człowieka. Jak się nie martwić o to, co będzie jutro?
Nie mamy pracy, nie mamy żadnych funduszów emerytalnych, nie mamy żadnych
ubezpieczeń. A co będzie z nami, jak stracimy siły do pracy i kiedy będziemy
starzy? Co będzie z naszymi dziećmi i ich przyszłością? Jak w ogóle będą
studiować i jak znajdą pracę bez żadnego wykształcenia? Jakie będzie ich
przyszłe życie? I co w ogóle z nami będzie?
Te
i podobne pytania nie dawały nam spokoju. Ciągle staraliśmy się o tym pamiętać,
żeby nie martwić się o przyszłość. Nie było to łatwe, aż w końcu po tych
wszystkich naszych przejściach i doświadczeniach, po tych trudach dnia
codziennego przestaliśmy w końcu myśleć o tym co będzie z nami w bliższej czy
dalszej perspektywie czasu. Skupiliśmy się na możliwości przeżycia każdego
dnia, na tym, że dzięki pomocy z Nieba codziennie mamy co jeść i mamy dach nad
głową. Mamy naszą pracę, choćby była tymczasowa i dorywcza, a nawet ochotnicza,
to jednak każdego dnia jesteśmy wdzięczni Opatrzności za ten cud przetrwania i
życia, niezmiennie i stale dokonujący się każdego dnia na naszych własnych
oczach.
Aż
w końcu przestaliśmy się bać. Dosłownie, już się wcale nie boimy tego, co
będzie jutro. Teraz jesteśmy szczęśliwi mając co jeść każdego dnia i już się
nie boimy żadnego nowego dnia. Wierzymy, że zawsze będzie tak samo, że zawsze
tego i każdego dnia, wiecznego teraz, wiecznego dzisiaj, w wiecznej
teraźniejszości będzie tak samo dobrze a nawet jeszcze lepiej. I choćby miałoby
się kiedyś powtórzyć nasze głodowanie, to i tak ze spokojem je przyjmiemy, bo
widocznie czemuś ma ono służyć, skoro dane by nam było ponownie tego
doświadczyć. Wola Wysokości.
A
zatem, jaki jest dzisiejszy dzień? Dzisiaj wszystko jest dobrze, jesteśmy
szczęśliwi ciesząc się zdrowiem. Jesteśmy szczęśliwi, bo także jesteśmy razem i
dzisiaj mamy co jeść. Mamy dach nad głową, dzisiaj Słońce świeci na niebie
wysoko oraz z Wysokości pomoc dla wszystkich nadchodzi, która jest najbardziej
niezawodna ze wszystkich. Mamy opiekę samego Ojca Niebieskiego, któremu w
ufności powierzamy powodzenie, a Jego dłoń pewnie i bezpiecznie prowadzi nas
przez wszelkie zawirowania codziennego życia. W Nim znajdujemy odpoczynek i
wytchnienie, ponieważ uwalnia nas od samych siebie i od naszego niepotrzebnie
zatroskanego wysiłku istnienia i walki o byt, walki o przetrwanie. Już nie
jesteśmy tak zmęczeni tą codzienną szarpaniną i bieganiną. W Nim
znaleźliśmy spokój i mamy odpoczynek od tego ambitnego zgiełku ludzkich dążeń,
od tego całego wyścigu do nie wiadomo czego.
Skrócenie
perspektywy swego życia do jednego tylko dnia w sposób diametralny zmienia
postrzeganie właśnie tego życia. To jest piękne uczucie. To jest niczym uczucie
wolności, uczucie wyrwania się spod jakiegoś pręgierza, jakiegoś ogromnego
ciężaru stale przygniatającego do samej ziemi. Nic się nie liczy tak jak życie.
Nic nie jest tak ważne w tym istnieniu jak właśnie cud istnienia. Nie ma żadnej
innej i większej wartości niż samo życie! Liczy się życie i tylko życie! Może
dlatego z Olivią straciliśmy wszystkie pieniądze, aby zdobyte dzięki temu
doświadczenia pozwoliły nam zrozumieć tę jakże ważną Prawdę, że nie ma większej
wartości ani większego daru niż ten, jaki właśnie posiadamy, a którym
niezmiennie i wciąż na nowo jest samo wspaniałe życie.
Wszystkie
inne narzucone nam wzorce (nie życia, ale marnej egzystencji oraz mało rozumnego)
trwania w pułapce materialnych „bogactw”, okazują się tylko, (trzeba tu jednak
obiektywnie przyznać - misternie i precyzyjnie zbudowanym) bezwartościowym
światem iluzji. Takim światem, który o tyle jest jeszcze bardziej
niebezpieczny, ponieważ skazuje nas na samotność, oddziela nas od siebie, a
przede wszystkim od Źródła Życia, zamykając nas w pułapkach materii, bogactwa,
pieniędzy, władzy.
Jest
to takie wstecznictwo, które w tej swojej prymitywnej postaci jest tyle warte
co sam egoizm. Zasklepiając się w nim zachowujemy się gorzej niż jaskiniowcy,
którzy pomimo całego swego prymitywnego istnienia potrafili jednak tworzyć małe
wspólnoty, stadnie współistnieć, bytować, wspólnie sobie radzić, przebywając w
byle jakich grotach, które zarazem stanowiły ich własny pierwszy dom. Obecnie
niejednokrotnie im dorównujemy w walce o byt i o przetrwanie. A czasem nawet
ich przewyższamy we wzajemnym zwalczaniu się o tak „szczytny cel” jakim jest i
większy stan posiadania, i pieniądze same w sobie. Na drodze do ich osiągnięcia
tak niefrasobliwie potrafimy deptać wszystkich i wszystko to, co pięknymi
wartościami być się ośmieliły, jednak bezwartościowymi w tej materialnej
rzeczywistości, bo ta materialna rzeczywistość całkowicie tych pięknych
wartości sama się pozbawiła.
A
co do utraconych wartości to jeden przykład. Mianowicie spośród wielu różnych
szkoleń w pracy szczególnie jedno mocno utkwiło mi w pamięci. Bardzo mi się
spodobało dzięki pięknemu przesłaniu, ale o tym za chwilę. Najpierw o samej
zabawie. Zostaliśmy podzieleni na kilka grup. Każda przedstawiała jakiś kraj i
mogła porozumiewać się tylko ze swoim sąsiadem. Każdy kraj miał różne zasoby
naturalne. Tylko niektóre z nich się powtarzały. Jednak żadna grupa nie posiadała
ich wszystkich. Należało więc je skompletować, by wygrać współzawodnictwo z
innymi państwami. Każde z nich otrzymało te same środki przymusu
bezpośredniego, czyli tę samą liczbę gumowych piłeczek, dzięki którym można
było wywołać oraz prowadzić wojnę przeciwko jakiemuś „opornemu sojusznikowi”,
który nie chciał dobrowolnie oddać swoich dóbr naturalnych.
Rzecz
oczywista, że do pewnego etapu cała współpraca między krajami układała się
nad wyraz dobrze i pokojowo, bo tylko do czasu kiedy jakiś sojusznik się
buntował i odmawiał swojej dalszej współpracy. Wtedy sięgaliśmy po piłeczki. Po
bitwie zwycięzca się cieszył, przegrany zaś oddawał wszystkie swoje zasoby. Aż
w końcu doszło do impasu i nikomu nie udało się zgromadzić wymaganego
kompletu tychże dóbr naturalnych, więc nikt nie wygrał. (Piłeczki się
skończyły). Wobec tego do akcji wkroczył prowadzący szkolenie, tłumacząc
wszystkim na czym polegała cała rzecz. Otóż, wszystko można było zakończyć
w sposób jak najbardziej pokojowy i zwycięski dla każdej grupy. Cała
tajemnica polegała tylko na tym, że dobra naturalne zostały tak podzielone, aby
nie były one dostępne od żadnego bezpośredniego sąsiada. W celu ich pozyskania
każdy kraj musiał skorzystać z pośrednictwa właśnie swego sąsiada, by od innych
- bardziej odległych państw - zgromadzić wszystkie potrzebne dla siebie zasoby
naturalne.
I
w ten sposób dzięki współpracy wszystkich na rzecz wszystkich, każdy kraj wymieniając
się dobrami naturalnymi między sobą był w stanie zgromadzić je wszystkie. Nie
było więc przegranych, byli sami zwycięzcy.
Szkolenie
- szkoleniem, tylko czy to jest sama teoria czy też jakiś idealny i genialny w
swej prostocie sposób na zaspokojenie potrzeb wszystkich mieszkańców Ziemi?
Samo szkolenie tak mądre uzmysłowiło mi, że przecież na tej Ziemi mamy
wszystkiego pod dostatkiem, dosłownie wszystkiego czego nam tylko potrzeba do
życia w dobrobycie. Włącznie z żywnością i pitną wodą (bez najmniejszego
wyjątku) dla każdego mieszkańca naszej Pięknej Planety. Cały kłopot polega
tylko na tym, że komuś najwyraźniej zależy na utrzymywaniu nas w
niesprawiedliwych podziałach, dysproporcjach i ograniczeniach, jednocześnie
kształtując nas na zawistnych strażników tego wszystkiego co naszym nie jest, a
czego pilnujemy i bronimy z taką zazdrością, zawiścią i egoizmem jakby tylko do
nas należało.
Myśląc
o tym w kategoriach bliższych nam wszystkim można się pokusić o popuszczenie
wodzy wyobraźni, by stopniowo tworzyć idealny świat wokół nas. Wyobraźmy sobie
na przykład, że dzielimy się swoimi zasobami materialnymi najpierw w swoich
rodzinach. Dbamy o to, żeby nikt - na sam początek - z naszych
najbliższych krewnych nie cierpiał żadnego niedostatku i nie zalegał
z żadnymi opłatami, podatkami, nie miał długów. Na dobry początek
wystarczyłoby to uczynić właśnie w ten sposób. Potem, (bo pozostać na tym
etapie byłoby przecież zbyt łatwe) postaralibyśmy się, by poziom naszego życia,
dalej mowa o naszych rodzinach, był taki sam. Taki sam standard mieszkania lub
domu, taka sama wersja „bryki” (niekoniecznie ten sam model, żeby było pewne
urozmaicenie) i taki sam zasób środków finansowych. (Może już nie taki sam
zapas pożywienia w lodówkach, bo tutaj potrzeby mogą być różne w
zależności od różnych proporcji i objętości tego podręcznego magazynu, który
wszyscy na wysokości pasa posiadamy… hi hi hi…)
A
co z osobami samotnymi, które nie mają swych rodzin? Wtedy należałoby taki model
życia, takie rozwiązanie wprowadzić wśród naszych znajomych lub wśród
najbliższych sąsiadów. Najpierw z tego samego bloku, kamienicy czy też skupisk
domów jednorodzinnych. A w ogóle to taki program wyrównania poziomu życia
mógłby przebiegać równolegle - między krewnymi oraz między sąsiadami. Byłoby
szybciej i łatwiej.
A
potem to już z górki, bo wśród całych osiedli i dzielnic, następnie wśród
całych miast i miejscowości podmiejskich oraz pomiędzy całymi regionami kraju,
które łączyłyby się ze sobą w większe jeszcze terytoria. Aż w końcu na poziomie
całego państwa i pomiędzy nimi wszystkimi, by ostatecznie osiągnąć ten sam
poziom życia w skali całej Ziemi. Proste. Moim zdaniem kluczem do pełnego
powodzenia takiego planu potrzebna jest tylko jedna jedyna rzecz, mały
szczegół: ŚWIADOMOŚĆ. Świadomość i zrozumienie tej wielkiej tajemnicy, że razem
możemy wszystko, dosłownie wszystko. I nic ani nikt nie może nam przeszkodzić w
wykonaniu tego szczytnego, a zarazem pięknego i szlachetnego, sprawiedliwego i
człowieczego, wzniosłego i boskiego planu! Gdyż kiedy poziom świadomości,
zrozumienia będzie wystarczający, to wtedy będziemy naprawdę zdolni do prawdziwej
miłości, która jest kluczem wszystkiego, bo bez miłości jesteśmy nikim.
Wiem,
wiem, zaraz mi powiesz, że to niemożliwe, i że to są same mrzonki. Kto przy zdrowych
zmysłach zgodziłby się na coś takiego i chciał to urzeczywistnić? A czy obecna
sytuacja, panująca w różnych krajach, nawet bezpośrednio sąsiadujących ze sobą
- kiedy w jednych jest wszystko, a zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej inni
ludzie nie mają dosłownie żadnych warunków do życia i wzajemnie się
mordują - świadczy, że taki porządek rzeczy powstał i utrzymuje się dzięki
zdrowym zmysłom?!
Już
nawet do takiego potwornego stopnia jesteśmy pozbawieni człowieczeństwa, że
inny człowiek i jego życie nic dla nas nie znaczy?! Przecież to nie jest nikt
inny jak Twoja i moja Siostra i Brat! Czyż nie pochodzimy od tych samych
ziemskich rodziców i nie jesteśmy prawdziwie jedną rodziną? A jeśli ten
argument nie jest wystarczający, to czy nasze duchowe pochodzenie nie mówi nam
wyraźnie, że wszyscy bez wyjątku Tego Samego Wspólnego Ojca Niebieskiego mamy?!
Przecież wszyscy bez wyjątku, bez żadnego najmniejszego wyjątku jesteśmy Jego
dziećmi i jedną rodziną, rodziną z całej ludzkości się składającą!
Jak
bardzo dalecy jesteśmy od tej Prawdy będąc w stanie dopuszczać się tych
wszystkich niegodziwości, zbrodni, okrucieństw i podłości! Jak wielce ludzkie
serca potrafią być tak nieczułe i nierozumne? Jak bardzo ludzkie serca
potrafią być tak nieczłowiecze i pozbawione jakichkolwiek uczuć współczucia,
zrozumienia, potrzeby pomocy, ulżenia w cierpieniu czy przede wszystkim
ratowania życia innym! Jak to możliwe, że ludzkie serca są tak zaślepione i
skamieniałe? Jak to możliwe, że ludzkie serca umarły i nie są w stanie żyć
miłością bliźniego?!
Nadejdzie ten dzień, bez najmniejszej
wątpliwości jeszcze nadejdzie ten dzień, w którym Pan Bóg nauczy ludzkość
człowieczeństwa i nauczy prawdziwej miłości, nauczy troski o drugiego
człowieka, a przede wszystkim nas wszystkich nauczy o k a z y w a n i a należytego szacunku i miłości Jemu Samemu!!!
Już
zapomnieliśmy o Jego przestrogach i
pouczeniach. Już nie pamiętamy Jego nauk i nie chodzimy Jego Drogami. Za
nic mamy Jego słowa i obietnice. Wydaje się nam, że Pan Bóg zapomniał o nas i o
całym tym świecie. Wydaje się nam, że już nigdy nie nastaną dla nas lepsze dni.
Wydaje się nam, że zostaliśmy pozostawieni sami sobie i oddani na pastwę
ślepego losu. Tak, można odnieść takie wrażenie. Sam również wielokrotnie
ulegałem rozpaczy z powodu tego wszystkiego co tak ohydnego dzieje się na tym
świecie…
Pozostała
nam tylko i aż wiara, nadzieja i miłość. Inaczej byłoby już po nas. Pan Bóg nie
spieszy się w Swych osądach, ale kiedy one już nastąpią, to są sprawiedliwe. I
ten czas, tego sprawiedliwego osądzenia nas wszystkich jest coraz bliżej. Nie
jest to żadne straszenie, ale czy nie tego właśnie chcemy wszyscy my, którzy
jesteśmy złaknieni sprawiedliwości? I którzy z takim utęsknieniem czekamy na
ten czas, aby dumnie podnieść nasze głowy i cieszyć się Prawdą i być przez nią
wyzwoleni? Tak, to właśnie jesteśmy my - wszyscy ci, którzy tęsknimy za
przyjściem tego dnia, w którym naprawdę uświęcone zostanie Imię naszego Ojca
Niebieskiego i cała Ziemia dla wiecznej Jego chwały zgodnie z wszystkimi
jej narodami odda należną cześć - okazaniem sobie miłości, wzajemnym
poszanowaniem oraz troską o życie - Jedynemu i Najpotężniejszemu Stworzycielowi
Wszechświata!