A także wiele innych
rozgrywek sportowych, od czasu do czasu bez reszty pochłaniają naszą uwagę.
Sprawiają, że zapominamy o całym świecie. Dajemy się zawładnąć tylko temu
jednemu, jaki staje się najważniejszy. Nic innego wtedy się nie liczy. A co
gorsza, to w dodatku zapominamy o swoich najbliższych. Sportowe szaleństwo,
mające wiele twarzy, mami nas i hipnotyzuje swoim czarem, wyjątkową atmosferą
oraz „sportową” rywalizacją. Często nie zdajemy sobie też sprawy z tego, jak
bardzo daliśmy się zmanipulować stając się nierozerwalną częścią tego ohydnego
fałszu i następnej wielkiej niesprawiedliwości, jaka ponownie świętuje swoje
dni tak wątpliwej i niezasłużonej chwały, gdyż w żaden sposób nie są to dni
radości, beztroski, uczciwości i szczęścia. Nawet dla zwycięzców często takimi
one wcale nie są, ponieważ i oni zostali wplątani w ten bezduszny mechanizm kosztem
swojej wolności i niezależności. Niestety, głównie dla pieniędzy. Oprócz tego puste
ego także musi otrzymać swoją dawkę zwodniczego, fałszywego uwielbienia.
.
Korupcja
już na dobre rozpanoszyła się w każdej dziedzinie sportu. Skandale wybuchające
jeden po drugim w różnych dyscyplinach, sięgnęły najwyższych szczebli władz
sportowych. I najwidoczniej nikomu to nie przeszkadza, bo jakoś wszystko kręci
się dalej na tych samych, nieuczciwych zasadach. Pomimo tego jedynie my, często
tak bardzo naiwni, zawzięcie i fanatycznie kibicujemy naszym reprezentantom na
najróżniejszych turniejach łudząc się, że zawsze musi wygrać lepszy. Nic z tego…
Kiedy to w 1978 roku na Mistrzostwach Świata w piłce nożnej w Argentynie,
polscy piłkarze mieli naprawdę poważne szanse zostać mistrzami, a cała Polska niemal
oszalała z tego powodu i przed telewizorami ogryzała paznokcie ze zdenerwowania
w czasie spotkania rozgrywanego z gospodarzami, to nikt, dosłownie nikt w
najśmielszych nawet myślach nie przypuszczał, że zanim mecz się rozpoczął, to już
było po sprawie i Polacy przegrali, bo mecz był sprzedany.
Dopiero po kilku latach,
w pewnej audycji radiowej, jakiś piłkarz ówczesnej reprezentacji szczerze
wyznał i przyznał się bez bicia, że przed meczem z Argentyną całą noc kłócili
się o pieniądze, bo gospodarze za wszelką cenę chcieli zdobyć mistrzostwo. A
zatem wszyscy oni odnieśli jakieś własne egoistyczne korzyści, a cała nieświadoma
i oszukana masa ludzi wyrywała sobie włosy z głowy na widok obronionego rzutu
karnego, wykonywanego (wyreżyserowanego) przez kapitana polskiej reprezentacji.
Czyż nie jest to wstrętne? Nie dość, że robią sobie z ludzi pośmiewisko, to w
dodatku wystawiają na szwank całą ich wiarę, nakazującą ufać, że przecież
piłkarzom zależy na zwycięstwie i bardzo się starają, żeby je odnieść… Tak, odnieść
zwycięstwo, ale na własnym koncie bankowym.
A w rok po tych
mistrzostwach, polska reprezentacja piłki nożnej ponownie udała się do
Argentyny, żeby - jak to podano w oficjalnym uzasadnieniu - podnosić swoje
umiejętności rozgrywając mecze z lokalnymi drużynami piłkarskimi. No cóż, wielu
ludziom z pewnością takie wyjaśnienie w pełni wtedy wystarczyło, ale teraz
coraz bardziej jesteśmy przekonani, że chodziło o odebranie reszty zapłaty za
sprzedanie pamiętnego meczu.
I takich przykładów można
przytaczać i przytaczać bardzo dużo. (Podobnie we Francji. Rok 1998-my i mecz
finałowy gospodarzy imprezy z Brazylią. Przez całe mistrzostwa ta druga szła
jak burza, ale z jakiegoś „niewyjaśnionego” i dziwnego powodu w ostatnim meczu
nagle stanęła i przestała grać. A po „zwycięstwie” zawodników spod znaku
kogucika pojawiła się ciekawa i dająca wiele do myślenia wiadomość, że jakieś
tam władze postanowiły rozprzedać murawę boiska, na jakiej to ich „wspaniała”
reprezentacja odniosła tak „piękne zwycięstwo”. A trawka „poszła” za okrągły
milion dolarów, czyli udało się pozyskać dodatkowe fundusze dla chłopaków z
Ameryki Południowej, co tak łatwo dali się ograć. W końcu chętnych do zakupienia
tej „wyjątkowej” pamiątki z Francji wcale nie brakowało, bo byli szczęśliwi ze
zdobycia (opłacenia) mistrzostwa przez swoich pupilków.
No i jak jedni handlują
wynikami, to tak inni bezmyślnie cieszą się i śmieją (jak głupi do sera) sądząc,
że ich zawodnikom zależy, by wygrać. A kiedy „przypadkiem” tak się stanie, to
jaką wartość ma sukces, co pieniędzmi a nie umiejętnościami jest okupiony? A co
z ludźmi, którzy zostali oszukani i wykorzystani w tej przestępczej zabawie?
Jest takie polskie
przysłowie: „Lepiej prosiaczka stracić, niż się czyjąś krzywdą wzbogacić”. To
bardzo ważne zwierzątko hodowlane, również obecnie, stanowi ogromną wartość,
nawet taką, jaka jest na wagę złota. Kiedyś jeden warchlaczek był całym
majątkiem wielu rodzin i często decydował o ich dalszym losie. Skazywał na głód
lub umożliwiał przeżycie. A ludzie wiedząc o tym, woleli narazić się na tę niepowetowaną
i tak poważną stratę, niż dopuścić się wyrządzenia komuś krzywdy dla
odniesienia własnej korzyści materialnej. Krzywda zaś jest wtedy, gdy nie można
jej ani naprawić, ani jej zadośćuczynić. Jest to stały uszczerbek na czyimś
dobrym imieniu, honorze, uczciwości, zdrowiu czyli polega na pozbawieniu kogoś
jego dobra osobistego. Tak więc krzywda to zadawanie bolesnych ran, jakie długo
zagoić się nie mogą. Dlatego to za wszelką cenę należy wystrzegać się, by ich
nie zadawać choćby i przypadkiem, a przede wszystkim świadomie.
Tylko niestety, ten świat
jest tak skonstruowany, że istnienie w nim na ogół jest możliwe dzięki wyrządzaniu
krzywdy innym dla uzyskania własnych korzyści. A częścią tego świata jest
właśnie współczesna postać sportu, który już dawno stracił cechy
człowieczeństwa. Dawniej Igrzyska Olimpijskie przerywały wszelkie wojny, a
teraz to ich wywołaniu służą. Dawniej najważniejszy był sam udział w różnych
wydarzeniach sportowych, a teraz po trupach dąży się do zwycięstwa i
najważniejsza jest liczba zdobytych medali. Dawniej mieliśmy reprezentacje
poszczególnych państw, a teraz mamy jakąś egzotyczną mozaikę najróżniejszych
ludzkich ras, jaką na siłę i za pieniądze ktoś stara się przyozdobić kolorami
danej reprezentacji kraju, takiej czy innej dyscypliny sportowej. I jak tutaj
mówić o tym, że jakiś mecz jest rozgrywany pomiędzy reprezentacją Francji,
Anglii a tym bardziej Stanów Zjednoczonych? Przecież to jest taka kpina jakiej
świat nie widział - sami kolorowi z jakimiś egzotycznymi nazwiskami.
Za pieniądze kupuje się
dowolnych zawodników, trenerów i najróżniejszych szkoleniowców. Pieniądze umożliwiają
wykorzystanie pseudo nauki, dążącej do wyprodukowania człekokształtnych
biegaczy, skoczków, miotaczy. (A zmiana płci nie stanowi najmniejszego kłopotu.
Tutaj przykładem może być pewne ciemnoskóre rodzeństwo, które na długie lata
zdominowało kobiecy tenis. No i jak słaba płeć ma sobie poradzić z rosłymi
facetami przerobionymi na panie i dla niepoznaki przystrojonymi w damskie
ciuszki). Niczym nie powstrzymana żądza pieniądza ukierunkowana jest na jeszcze
większe ich gromadzenie. Stały się one celem samym w sobie, w osiągnięciu którego
nikt i nic nie może przeszkodzić.
To jedna strona medalu,
bo ta druga jest jeszcze gorsza. Mianowicie chodzi o wytwarzanie niskiej,
prymitywnej, ciemnej energii oraz o pozbawienie nas wewnętrznego spokoju. Jest
to szczególnie widoczne na przykładzie piłki nożnej. A rozgrywki o Puchar
Ameryki, jakie niedawno zostały zakończone, aż nadto wyraźnie to ukazały. Z
meczu na mecz narastała agresja zawodników, ich wzajemna wrogość. Każde
następne spotkanie drużyn było coraz brutalniejsze i obfitowało w wiele
przewinień, jakich nawet mnogość żółtych kartek nie była w stanie powstrzymać.
A kiedy pojawiły się te czerwone, to było już za późno na uspokojenie graczy,
którzy po prostu nie panowali nad sobą. Kibice zaś dali się ponieść tej fali wrogości
i rywalizacji, jaka czasem wydawała się być walką na śmierć i życie.
Na domiar złego, zarówno
ci na trybunach jak i miliony przed telewizorami, jak na zawołanie łapali się
za głowy i wydawali z siebie jęk zawodu, gdy ich ulubieńcy marnowali dogodne
okazje do zdobycia gola. Jak na komendę jednych i drugich ogarniał szał
nienawiści za popełnione przewinienie, za udaną próbę oszukania sędziego, co
tak wyraźnie widać było na telewizyjnych powtórkach, za niesłusznie podyktowany
rzut karny lub jego brak za oczywiste zagranie niezgodne z przepisami w polu
karnym, czy za słuszne lub nie odgwizdany „spalony”, (wysunięta pozycja gracza).
A to wszystko sowicie okraszone łzami wielkiej rozpaczy z powodu przegranej
„własnej” reprezentacji kraju, tak jak to często możemy oglądać dzięki
przekazom telewizyjnym ze stadionów całego świata, a teraz z Francji. I jak by
na to nie patrzeć, to znowu na siebie ziejemy nienawiścią, jakiej nawet
szerokie strumienia piwa nie są w stanie ugasić, a jakie stanowią wręcz
dolewanie oliwy do ognia, przekształcając kibiców w chuliganów.
I kogo to obchodzi, że
mecze są sprzedawane na lewo i prawo, a sędziowie nagminnie przekupywani. Kogo
to obchodzi, że sama korupcja urosła już do takich rozmiarów, że wszystkim
wydaje się być czymś zupełnie normalnym. Korupcja rozpanoszyła się na dobre,
ale rozbawionej gawiedzi wcale to nie przeszkadza, bo dla niej każde zwycięstwo
jest powodem do pustego zadowolenia. Nawet to jak najbardziej niezasłużone, bo
kupione za mamonę i srebrniki, ale komu to przeszkadza…
Tak, „piękny” sport i
„święto sportu”. Dotkliwa i bolesna porażka człowieczeństwa, a zwycięstwo
machiny pieniądza. Jednak na całe szczęście nie ostateczne i nie w każdym przypadku,
gdyż pomimo tego, że bardzo rzadko, to jesteśmy świadkami pojawienia się (chociaż
niewielkiego, ale zawsze) promyczka sprawiedliwości, co tak bardzo cieszy w tym
zakłamanym i ciemnym świecie iluzji.
Tak więc tym bardziej
cieszy, gdy mało utytułowane drużyny i do tej pory uważane za słabe, „nagle” (po
latach ciężkiej pracy) potrafią zmierzyć się jak równy z równym z tymi światowymi
sławami, powalając je na kolana.
I chociaż w przypadku
polskiej reprezentacji w meczu z niemiecką (Euro 2016) tak się nie stało (a
była tak bliska następnego historycznego nad nią zwycięstwa), to jednak nie
mieliśmy się czego wstydzić. Polscy piłkarze stanęli na wysokości zadania. Może
do pełni szczęścia zabrakło tego upragnionego zwycięstwa, ale i tak możemy być
dumni z wielkich postępów polskiej drużyny, kierowanej przez trenera, który bardzo
dobrze wykonuje swoją pracę. (Co tak wyraźnie jest widoczne na tle
reprezentacji Ukrainy, jaka niestety i tym razem nie była w stanie wyjść z
grupy, a po czterech latach ciągle gra słabo).
A dodatkową przyjemną
rzeczą, jaka nas spotkała w czasie tego meczu, to bardzo przychylny komentarz
jednego z meksykańskich sprawozdawców sportowych. Same pochlebne słowa o
polskich zawodnikach i o Polsce. Przez cały czas trwania tego spotkania podkreślał
jego równy poziom, wyrównaną grę i wysokie umiejętności naszych piłkarzy. Ubolewał
tylko, że nie znalazły one odzwierciedlenia w zdobytych bramkach, pomimo dwóch tak
dogodnych okazji. (A nas cały czas rozbawiał wymową polskich nazwisk. Grosicki
to był „Grosiki”, Kapustka - „Kaputka”. A w przypadku jednego nazwiska, to było
prawdziwe mistrzostwo świata - „Czeczeczyk”… Tak, tak - chodzi o zawodnika o
nazwisku Jędrzejczyk. I nie ma się co dziwić, że dla Meksykanina było to
karkołomne i nie lada wyzwanie, skoro polski jest jednym z siedmiu
najtrudniejszych języków świata).
Natomiast kiedy tylko
spokojniejsze chwile meczu na to pozwalały, sprawozdawca od razu przechodził do
historii naszego kraju, mówiąc również o tej trudnej i tragicznej, jaka z powodu
naszego sąsiada przypadła nam w udziale. Jednak długo nad tym się nie zatrzymywał
i od razu nawiązał do tego, że nie zawsze tak było, ponieważ w przeszłości
również dobre rzeczy swoje miejsce miały. Wymienił też nazwiska takich
astronomów światowej sławy jak Jan Heweliusz i Mikołaj Kopernik. W przypadku
tego pierwszego uczonego stwierdził, że opracował on bardzo dokładną mapę
Księżyca i określił dokładne położenie ponad tysiąca pięciuset Gwiazd. (Można tutaj
między innymi dodać, że to właśnie Heweliusz pierwszy nadał nazwy różnym
Gwiazdozbiorom, jakie do tej pory obowiązują. Zresztą, lista jego dokonań jest
długa i skłania do dużego uznania). A w uzupełnieniu o Mikołaju Koperniku
wymienił jego pracę „O Obrotach Ciał Niebieskich”. Powiedział także o jego odkryciu,
że to właśnie Słońce znajduje się w środku naszego Układu Planet.
Oprócz tego meksykański komentator
sportowy powiedział ogólnie o wielu innych polskich fizykach oraz inżynierach, jakich
ciężka praca była zwieńczona wybitnymi osiągnięciami. Nawiązał również do
czasów obecnych, w jakich Niemcy są ważnym partnerem gospodarczym Polski. Podał
też ciekawą statystykę, z jakiej wynika, że 35% Polaków mieszka poza granicami
swego kraju i jest nas w sumie 65 milionów. Nie szczędził nam też innych pochwał,
jak chociażby takich, że jesteśmy narodem silnym, odważnym, co zawsze broni swojej
wolności. A pod koniec meczu, jakby trochę zawstydzony tym, że cały czas mówił
tylko o nas, Meksykanin przekazał w końcu pozdrowienia i uściski Niemcom. (Ale
nie tylko, bo również i nam ; )
I chociaż ten
sprawozdawca w czasie każdego meczu stara się powiedzieć cos ciekawego o każdym
z uczestników Mistrzostw Europy, to do tej pory nie było to tak obszerne i różnorodne,
jak to miało miejsce w naszym przypadku. Aż miło było posłuchać takiego komentarza,
co razem z moimi dwoma synami od razu pochwaliliśmy i z uznaniem się o nim wyrażaliśmy,
ponieważ wyjątkowo starannie zebrał wiadomości na temat Polski i Polaków.
No dobrze, już starczy popadania
w ten ton samo zachwytu. Żeby powrócić na Ziemię, to może warto zastanowić się,
jak można by było ukrócić tę korupcję i wypaczanie wyników meczów piłkarskich.
Przecież sędziowie nie mogą się mylić w nieskończoność, a my nie możemy czekać całymi
wiekami, aż zmienią się następne przepisy dotyczące piłki nożnej. A jak FIFA w
końcu coś zreformuje, to można to uznać za wielki wyczyn i coś niewiarygodnego,
jak na przykład fakt posłużenia się elektroniką dla sprawdzenia w wątpliwych
przypadkach, czy doszło do zdobycia bramki - czy piłka przekroczyła linię bramkową
całym swoim obwodem.
Na dobrą sprawę, żeby
wyraźnie uzdrowić całą tę chorą sytuację, to wystarczyły by powtórki
telewizyjne dla podejmowania właściwych decyzji przez sędziów. W sumie potrzeba
tak niewiele, żeby pomóc sprawiedliwości i uśmierzyć wzajemną niechęć, wrogość,
zawiść i tę całą niepotrzebną, a tak zajadłą rywalizację. Wystarczy zrozumieć,
że przecież zawsze są wygrani i pokonani, ale należało by podkreślić niezbędne
uczestnictwo tych drugich, ponieważ to właśnie dzięki nim całe to widowisko w
ogóle jest możliwe, bo bez nich w ogóle nie mogło by mieć miejsca. Tak więc ich
udział jest tym bardziej potrzebny i równie ważny, bo jest nieodzowną częścią rozgrywek
i wyłonienia zwycięzcy.
Tylko co z tego, kiedy
poszczególnym reprezentacjom nakazuje się przegrać mecz, bo czasy łapówek już dawno
się skończyły. I jak moja żona trafnie to zauważyła, po losowaniu kolejności wykonywania
rzutów karnych wyglądało to bardzo podejrzanie, gdy kapitan polskiej drużyny
oddał pierwszeństwo ich strzelania reprezentacji Portugalii. Sędzia, zaskoczony
taką decyzją, ponownie go spytał o potwierdzenie, a kapitan przeciwników tylko
w milczeniu i ze zdziwieniem przeciągle popatrzył na Polaka, jakby nie mogąc w
to uwierzyć. Czyżby polski piłkarz w ten sposób chciał przekazać komu zostało
przydzielone zwycięstwo, i że wcześniej już wszystko zostało postanowione? Być
może, przecież to mądry facet i niewykluczone, że w ten sposób coś chciał nam
dać do zrozumienia - jak trafnie zauważyła moja żona.
A teraz inny przykład
wpajania nam potrzeby konkurowania ze sobą. Pewnego razu na pływalni, gdy
sąsiad poprosił mnie o pomoc przy mierzeniu czasu poszczególnych zawodniczek i
zawodników, odbywały się zawody dzieci. Kiedy przed ich rozpoczęciem sąsiad zabrał
głos, (bo on to wszystko zorganizował i poprowadził) marzyły mi się słowa o
wzajemnym poszanowaniu, ponieważ to nie zwycięzcy są najważniejsi, ale przede
wszystkim liczy się wspólny udział w zabawie. Właśnie - zabawie, bo taką
właśnie powinna być ta przygoda ze sportem, nawet w tak wczesnym wieku. Marzyły
mi się słowa podkreślające, że zwycięstwo nie jest najważniejsze, ponieważ
liczy się wspólne uczestnictwo, wytrwałość, ambicja i wola walki, walki przede
wszystkim ze swoimi słabościami. A jak wygrana, to wygrana właśnie nad nimi,
nad sobą - pokonanie samej i samego siebie. Po cichu liczyłem na słowa, mówiące
o potrzebie nagrodzenia wysiłku tych słabszych, co przecież też dotarli do mety
i tak dzielnie się spisali. Liczyłem na słowa szczerego uznania skierowane
właśnie pod ich adresem. Słowa dostrzegające niewiarygodny wysiłek tych
ostatnich, jaki być może jest większy od tego, jaki ponieśli ci pierwsi.
Niestety, nic z tego. Naiwne
marzenia. Podane zostały tylko zasady punktacji, regulamin i takie tam inne
typowe sprawy organizacyjne. W sumie dzieci były tak nakręcone niezdrową
rywalizacją, że w czasie zawodów walczyły niemal do upadłego, co udzieliło się
także niektórym rodzicom, histerycznie niekiedy kibicującym swoim milusińskim.
A jeden tatuś to już nie wytrzymał. Gdy była przeprowadzana konkurencja
pływania z deską, to wskoczył do wody, żeby „poprawić” na właściwy kierunek
płynięcia swojej latorośli. A tak naprawdę, to gdy palcami dotykał deski, z
którą płynęło jego dziecko, to sprytnie ją pociągał, powiększając jego
przewagę. Tak… Już od małego trzeba się uczyć, że zwycięstwo za wszelką cenę,
bo co tam uczciwość.
A wracając do olimpiady -
ostatnio moja żona opowiedziała nam o pewnej historii, jaka miała miejsce na
igrzyskach rozegranych w latach osiemdziesiątych. Był to maraton kobiet.
Ostatnia zawodniczka, najprawdopodobniej ze Szwajcarii, słaniając się na nogach
i ledwo biegnąc, z najwyższym trudem a nieustępliwym uporem pragnęła dotrzeć do
mety. Wszyscy widzieli jej rozpaczliwy wysiłek, z jakim starała się pokonać
własną słabość. W charakterystyczny sposób pokręcała głową, jakby chciała dobyć
z siebie tę resztkę sił, jaka umożliwiłaby jej szczęśliwe zakończenie tej konkurencji.
Kiedy wbiegła na bieżnię stadionu
i miała do przebycia ostatnie okrążenie, wszyscy nagrodzili ją burzliwą i
gorącą owacją na stojąco, jeszcze bardziej dodając jej otuchy na tych ostatnich
metrach. Żadna inna zawodniczka nie otrzymała takich gorących oklasków od całego
stadionu. A były one znacznie większe niż dla zdobywczyni pierwszego miejsca…
Innym ciekawym a wielce
pouczającym przypadkiem był ten, o jakim również opowiedziała nam moja
małżonka. Dotyczył on dzieci na Olimpiadzie w Afryce. Za zwycięstwo w jakimś
biegu nagrodą była skrzynka owoców. Kiedy dzieci zajęły swoje miejsca i sędzia
dał znak rozpoczęcia konkurencji, to wszystkie one, zamiast rzucić się pędem
jedno przez drugie, wzięły się za ręce i razem spokojnie dotarły do mety, a następnie
wszystkie sprawiedliwie podzieliły się owocami - tą smaczną i zdrową nagrodą.
A gdy później zostały
zapytane, dlaczego tak postąpiły, to jedno z nich odpowiedziało, że nie mogłyby
się cieszyć ze zwycięstwa wiedząc, że inne są nieszczęśliwe z powodu przegranej.
A tak, szczęśliwe są wszystkie i wszystkie otrzymały nagrodę.
To tyle może tych różnych
myśli związanych ze sportem. A na zakończenie pozwolimy sobie przytoczyć jeden
z rozdziałów, jaki początkowo miał znaleźć się w książce, lecz ostatecznie nie
został do niej dodany. Jednak nie mogliśmy sobie tego odmówić, aby zamieścić opis
tej świetnej zabawy i wielkiej przyjemności, jaką zawsze mieliśmy rozgrywając każdy
mecz piłki nożnej. A zatem, zapraszamy do lektury, ponieważ był to najważniejszy
mecz życia, jaki nauczył nas czegoś bardzo, bardzo ważnego…
Gramy do
dziewięciu. (Do przerwy 3:8)
Chcielibyśmy
opisać tutaj pewne wydarzenie z czasów szkoły podstawowej. Może to było około
klasy piątej czy szóstej, już nie pamiętam. Wydarzeniem tym był mecz piłki
nożnej. Oczywiście z doniosłości tego, co wtedy się stało nikt z nas nie zdawał
sobie najmniejszej sprawy. Dopiero po wielu latach przyszła refleksja, zaduma
pozwalająca ujrzeć to wszystko w zupełnie nowym świetle, więc dlatego
postanowiliśmy poświęcić tej krótkiej historii oddzielny rozdział.
Jeszcze
jako małe dziecko, zresztą tak samo jak większość moich rówieśników, przejawiałem
dużą chęć gry w piłkę „kopaną”, co zawsze sprawiało mi ogromną radość. Niemal
każdego dnia spędzałem długie godziny na tej zabawie, bo moim zwyczajem było
rozgrywanie nawet kilka meczów dziennie. Drużyny się zmieniały, zmieniali się
grający, a ja po kolei przyłączałem się do każdej z nich, bo jeszcze się nie
nagrałem. Jedynym zmartwieniem, jakie przez pewien czas nie dawało mi spokoju
oraz nie pozwalało spać w nocy, był wyraźny ból mięśni, nad którym uporczywie się
wtedy zastanawiałem - dlaczego tak bardzo bolą mnie nogi?
Gra w piłkę
nożną nie sprawiała mi większych trudności i całkiem dobrze sobie z tym radziłem,
tak samo jak mój serdeczny kolega Artur. Byliśmy najlepszymi piłkarzami w klasie.
Czasem wybierano nas do reprezentacji szkoły. A gdy rozgrywaliśmy mecz między sobą,
to zawsze nam przypadał w udziale ten zaszczyt wybierania swoich składów. Tylko
że z tego powodu nie mieliśmy zbyt wielu okazji do grania razem w tej samej drużynie.
Pewnego
pięknego i słonecznego dnia, zaraz po lekcjach, jak to naszym zwyczajem bardzo
często bywało, niemal wszyscy z klasy poszliśmy na boisko szkolne grać w piłkę.
Oczywiście mnie również nie mogło tam zabraknąć. Razem z kolegą szybko wybraliśmy
nasze drużyny, stając się jednocześnie ich kapitanami. Uzgodniliśmy, że gramy do
dziewięciu, czyli do czasu, aż któraś z drużyn zdobędzie dziewięć bramek.
Na początku
mecz nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po prostu wszyscy graliśmy tak, aby od
razu zdobyć przewagę i doprowadzić do zwycięstwa. Niestety, moja drużyna
najwidoczniej nie była w dobrej formie tego dnia, włącznie ze mną, bo nie
udawało nam się strzelić zbyt wielu bramek, pomimo naszych szczerych chęci i
ciężkiej pracy na całym boisku. No i po pewnym czasie znaleźliśmy się w bardzo
trudnym i nieprzyjemnym dla siebie położeniu. Przegrywaliśmy i to z kretesem.
Wynik meczu mówił sam za siebie. Było już 3:8. A zatem, drużynie przeciwnej
pozostawało już tylko jedno - postawić kropkę nad „i” zdobywając ostatnią bramkę.
Walczyliśmy jednak zawzięcie dalej, starając się nie myśleć o nieuchronnie zbliżającej
się porażce.
- Możemy jeszcze
wygrać - powiedziałem nagle do jednego z moich kolegów z tej samej drużyny. Sam
nie wiem skąd mi to przyszło do głowy. Był już prawie koniec meczu, a wokół
boiska zbierało się coraz więcej chłopców ze starszych klas, gotowych w
każdej chwili wejść na boisko, by rozpocząć swój mecz. Widać było, że zaczynają
się już niecierpliwić.
A to, co
zdążyłem powiedzieć, usłyszał akurat jeden z kolegów z drużyny przeciwnej.
- No pewnie
- „możemy jeszcze wygrać” - powtórzył moje słowa przedrzeźniając mnie bezczelnie
i w dodatku z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Był bardzo pewny siebie i pewny
zwycięstwa. Chyba nawet przez chwilę nie pomyślał sobie, że mogą przegrać, że może
być inaczej, bo właściwie zwycięstwo mają już zapewnione.
Bardzo mnie
to poruszyło. W tonie jego słów było tyle kpiny, tyle szyderstwa, że poczułem
się jakbym został pozbawiony resztki godności. A oprócz tego, wypowiadając te
słowa był bardzo pewny siebie. Przecież do odniesienia zwycięstwa jemu i jego
drużynie brakowało tak niewiele. Prawdopodobnie było to kwestią bardzo
krótkiego czasu, może zaledwie kilku najbliższych minut.
Na ogół nie
reagowałem na tego typu zaczepki i w ogóle nie należałem do tych dzieci, co na
każdą z nich reagują agresywnie i zaraz chcą się bić, czyniąc zadość sprawiedliwości
w ich małym mniemaniu. Jednak tym razem było inaczej, bo poczułem się bardzo obrażony.
Nie, nie rzuciłem się na niego od razu z pięściami i w ogóle o tym nie
pomyślałem. Bez wypowiedzenia ani słowa zacisnąłem tylko usta. Nie poddając się
w swych myślach postanowiłem, że będę walczył do końca i tak bardzo, na ile
będzie to możliwe.
W jednej
chwili pojawił się pomysł, aby najlepszego gracza z drużyny przeciwnej wyłączyć
z gry. O nie, nie - wcale nie tak, jak może sobie pomyślałaś lub pomyślałeś
czytając te słowa. Nie zamierzałem dopuścić się na nim takiego przewinienia, na
skutek którego nie byłby w stanie dokończyć tej gry. Zdecydowałem rozprawić się
z nim zupełnie uczciwie. Postanowiłem być jego cieniem i nie odstępować go ani
na krok po to, aby nie miał żadnej możliwości dojścia do piłki, a tym bardziej
oddania strzału na naszą bramkę. Pilnowałem go bardzo dokładnie i biegałem
za nim wszędzie po boisku, żeby tylko nie mógł swobodnie grać. I tak właśnie
robiłem przez resztę meczu. Kiedy tylko traciliśmy piłkę, to natychmiast
zjawiałem się obok niego i przeszkadzałem mu w grze. I rzeczywiście, stracił nie
tylko możliwość dowolnego rozgrywania piłki, lecz oprócz tego - co wyraźnie po nim
samym było widać - nawet i samą ochotę do gry.
Tylko niestety,
kij ma dwa końce. Taka taktyka przyniosła negatywne skutków i naszej drużynie.
Sam również na tym ucierpiałem, ponieważ bardziej skupiliśmy się na grze w
obronie, niż w napadzie, tracąc wiele okazji do strzelenia następnych goli.
Jednak
dzięki grze zespołowej i pełnemu poświęceniu wszystkich kolegów z drużyny, a ku
naszej wielkiej radości, powoli zaczęliśmy strzelać następne gole i mozolnie
odrabiać straty. Nasi przeciwnicy zaś wciąż nie mogli zdobyć tej swojej jednej
jedynej wymarzonej, upragnionej i ostatniej bramki.
My zaś - wyraźnie
podbudowani takim obrotem sprawy - zaczęliśmy coraz odważniej myśleć i
uświadamiać sobie, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Już każdemu zawodnikowi
z mojej drużyny bez wyjątku udzieliło się to samo przekonanie i w nas
wszystkich wstąpiła ta sama mocna wiara, że przecież możemy jeszcze wygrać ten
mecz.
Wszyscy
dawaliśmy z siebie tyle ile tylko mogliśmy. Graliśmy zacięcie, ambitnie, ale
uczciwie i zgodnie z przepisami. Wynik meczu zaczął się poprawiać na naszą
korzyść. Grający w napadzie spisywali się bardzo dobrze zdobywając następne
bramki. Ze stanu 3:8, wyszliśmy na 4:8, później na 5:8, potem zrobiło się 6:8 i
7:8. W miarę zdobywania każdego gola graliśmy coraz lepiej. Nikt nie zwracał
uwagi na zmęczenie i upływający szybko czas. A drużyna przeciwna nie mogła
uwierzyć własnym oczom widząc co się dzieje. Spodziewali się bardzo łatwego zwycięstwa,
które tak nagle i bezpowrotnie zaczęło wymykać im się z rąk.
Tymczasem
gromada chłopców, czekających wokół boiska była dość spora. Nowi gracze mający
rozpocząć swój mecz byli już przebrani i przygotowani, by w każdej chwili wejść
na boisko. Chyba już tylko resztką cierpliwości czekali na zakończenie naszego
pojedynku.
A mecz
wciąż był nierozstrzygnięty. Mój kolega, co tak bardzo ironicznie odniósł się
do możliwości odniesienia przez nas zwycięstwa, jakoś bardzo posmutniał. Nie
próbował też walczyć o piłkę, aż w końcu niewiele był w stanie zdziałać. Jakoś
w ogóle stracił ochotę do gry. A wszyscy pozostali grający w obu drużynach
dawali z siebie naprawdę dużo i z oddaniem walczyli o przysłowiową
każdą piłkę. Na szczęście mecz ciągle był uczciwy. Nikomu nie puściły nerwy i
do końca nasza cała uwaga skupiała się na kopaniu piki, a nie na kopaniu siebie
nawzajem.
Aż wreszcie
stało się to, o czym tak marzyliśmy. Padła wyrównująca bramka, więc teraz
wszystko już miało się rozstrzygnąć. Otrzymaliśmy następną możliwość niejako
rozpoczęcia od nowa tego meczu, z tą jednak różnicą, że dla nas ten fakt był niezwykle
budujący, a dla naszych przeciwników wręcz odwrotnie - był poważnym ciosem.
Nagle
wszystkich nas - z obu grających drużyn - sparaliżowało i przeraziło coś, o
czym zupełnie zapomnieliśmy:
- Koniec
meczu! Koniec meczu! - niespodziewanie zaczęli wołać chłopcy ze starszych klas,
którym najwidoczniej skończyła się nawet i ta ostatnia resztka cierpliwości, bo
nie chcieli już czekać ani minuty dłużej. Zezłoszczeni przedłużającą się grą
zaczęli w końcu wchodzić na boisko z wysoko podniesionymi ramionami, chcąc
ostatecznie położyć kres naszemu spotkaniu, stale krzycząc – koniec meczu,
koniec meczu!
- Tylko
ostatnia bramka!!! - wrzasnęliśmy wszyscy potężnie. A zrobiliśmy to niemal
jednocześnie w ogromnym i zgodnym proteście, i najprawdopodobniej z takim
obłędem w oczach, że tamci od razu zamilkli. Wydawało się nam, że nawet trochę się
uspokoili, zdając sobie chyba sprawę z tego, jak bardzo dramatyczne chwile
musieliśmy wtedy przeżywać. Jeszcze się trochę ociągali, by nam ustąpić, ale
argument, że do zakończenia naszego pojedynku brakuje strzelenie tylko ostatniej
bramki, wydał im się wystarczająco przekonujący, więc zaczęli posłusznie
schodzić z boiska. Co za ulga.
Po tym
przykrym, ale na całe szczęście krótkim zajściu gra natychmiast została
wznowiona. Już nie pamiętam, czy końcówka meczu obfitowała w dramatyczne i
niewykorzystane sytuacje podbramkowe. Już nie pamiętam, czy ze zmęczenia słanialiśmy
się na nogach i przewracaliśmy się walcząc o piłkę, ale co bardzo dobrze
pamiętam to było to, że zaledwie po kilku minutach gra została zakończona i to
nam udało się strzelić zwycięską bramkę! Tak, wygraliśmy 9:8! Bardzo zmęczeni,
wyczerpani, ale szczęśliwi zakończyliśmy ten niezwykle zacięty pojedynek
odnosząc piękne zwycięstwo w tym meczu, który na samym początku zdawał się być
z góry przesądzony.
I wcale nie
wykorzystałem tej świetnej okazji, żeby zemścić się na moim koledze drwiąc sobie
z niego do woli i w okrutny sposób. Również nikt z mojej drużyny nie obrażał
naszych przeciwników, tylko spokojnie zeszliśmy z boiska szczęśliwi z
odniesienia tego wyjątkowego zwycięstwa, ku zadowoleniu także starszych
kolegów, którzy wreszcie mogli zacząć swój mecz, na który tak długo czekali.
I nigdy nie
wyśmiewałem żadnych pokonanych, bo znałem bardzo dobrze gorycz porażki, jakiej sam
niejednokrotnie posmakowałam. A w takich przypadkach schodziłem z boiska smutny
i z opuszczoną głową. Zdarzało się też, że i ze łzami w oczach, które towarzyszyły
mojej dziecięcej bezsilności, bo więcej nic już nie można było zrobić. Dlatego
tym bardziej nie mogłem pozwolić sobie na drwiny naszych kolegów z przeciwnej
drużyny, bo wiedziałem ile wysiłku włożyli w ten mecz. Przecież im tak
samo zależało na jego wygraniu, co niemal osiągnęli, bo byli od tego już tak
blisko. Zabrakło im tylko trochę szczęścia i może (przede wszystkim)… wiary w
zwycięstwo.
Ten
wyjątkowy pojedynek został okupiony ogromnym wysiłkiem obu drużyn, który nie
poszedł jednak na marne. W obu przypadkach - tak przegranych jak i wygranych - doświadczyliśmy
klęski i zwycięstwa, zyskaliśmy następne doświadczenia i nauczyliśmy się
czegoś nowego, gdyż nigdy więcej nie rozegraliśmy tak dramatycznego meczu, w
którym spełniły się intuicyjnie wypowiedziane słowa.
A oprócz
tego inną ciekawą rzeczą było i to, że w czasie jego rozgrywania nie towarzyszył
mi żaden strach, czy jakieś obawy, że przecież losy tego spotkania wiszą na przysłowiowym
jednym włosku. Brakowało przecież tak niewiele, aby przeciwnicy z łatwością nas
pokonali. A kolega, nie chcąc stracić tak świetnej okazji, żartowałby sobie ze
mnie wyśmiewając moje „nieostrożne” słowa i tę nadzieję, jaka nagle ośmieliła
się pojawić w sercu. Jednak w czasie gry ani razu nie było mi dane o tym pomyśleć
i wcale się tym nie przejmowałem. Ciągle tylko gdzieś tam w umyśle były
wyryte słowa, że ten mecz możemy jeszcze wygrać…
A po jego
tak szczęśliwym dla nas zakończeniu, nie miałem już najmniejszej ochoty dłużej
zostać na boisku i grać dalej. Tym razem bardzo zmęczony wróciłem do domu nie
chwaląc się nikomu tym wielkim zwycięstwem. „Wiara czyni cuda”. I można
powiedzieć, że taki cud wtedy właśnie się wydarzył na naszych dziecięcych
oczach. Oczywiście, nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia, że przyjdzie kiedyś
taki dzień, w którym ta niedorosła i dorosła zarazem historia,
znajdzie swoje miejsce w opisie duchowych doświadczeń. Nie spodziewałem się, że
zapamiętam ją na tak długo i będę do niej z przyjemnością wracać w swych
wspomnieniach, dzieląc się nimi także z moją żoną i dziećmi.
Cóż, naszym
życzeniem było, żeby również i moi najbliżsi mieli udział w tej radości, jaką
wtedy odczuwaliśmy, gdy niewinne, amatorskie uprawianie sportu sprawiało prawdziwą
i wielką przyjemność, bo tak naprawdę to liczyła się tylko dobra zabawa. Zabawa,
jakiej najwięcej dostarczył nam chociażby inny mecz, który rozegraliśmy na
boisku pokrytym dużymi kałużami wody, jakie pojawiły się po całonocnej ulewie. Tyle
radości i śmiechu w czasie gry nie mieliśmy jeszcze nigdy. I chociaż byliśmy
przemoczeni do suchej nitki oraz pobrudzeni błotem, to nikt nie przywiązywał do
tego najmniejszej wagi, gdyż byliśmy bardzo szczęśliwi i zadowoleni z siebie.
Dopiero w drodze do domu zacząłem się porządnie martwić, czy mi się zdrowo nie
oberwie za to, w jakim stanie znajdowało się moje ubranie i ja sam. Jednak tym
razem jakimś cudem mi się upiekło i wszystko dobrze się skończyło. Na całe
szczęście.
A takie
rzeczy jak - kto oraz ile razy przegrał mecz, a także ile przy tym stracił goli
- niemal natychmiast odchodziły w niepamięć, ponieważ wkrótce graliśmy następny
i następny mecz, tworząc tym samym ciągle nowe i nowe historie. I tak bez końca
przez długie i szczęśliwe lata dziecięcych zabaw.
Kiedyś
niewiele nawet brakowało, żebym na własne życzenie przerwał tę swoją dziecięcą
beztroskę. Mianowicie, każdego roku również i moja szkoła organizowała dzień
sportu, a po którymś z kolei takim dniu, dzięki osiągniętym wynikom w różnych
dyscyplinach zakwalifikowałem się do grupy uczniów, którzy mogli ubiegać się o
przyjęcie do szkoły sportowej. Żeby do niej się dostać należało również przejść
przez sprawdzian fizyczny, czyli uzyskać dobre wyniki w niektórych
dyscyplinach. W wyznaczonym dniu pojechałem z mamą na sprawdzian i okazało się,
że z mojej szkoły jestem tylko ja. Zdziwiłem się tym, że nikt więcej nie okazał
swego zainteresowania taką możliwością rozpoczęcia swojej kariery sportowej.
Na
sprawdzianie, zdaniem mojej mamy, poszło mi nieźle, więc wszystko wskazywało na
to, że mam dużą szansę, aby dostać się do nowej szkoły. Kiedy mama dopełniała
wszystkich formalności, to ja czekałem na nią na korytarzu przyglądając się
moim przyszłym, nowym koleżankom i kolegom, którzy mieli akurat przerwę między
lekcjami. Jakoś na pierwszy rzut oka nie przypadli mi do gustu i pomimo, że ich
głośne zachowanie nie odbiegało od normy, to jednak zaczęły ogarniać mnie
wątpliwości, czy rzeczywiście będę zadowolony z tego nowego miejsca, w którym
czułem się zupełnie obco. Pomyślałem o mojej klasie i wtedy zatęskniłem za wszystkimi
moimi dobrymi znajomymi, bo przecież dobrze ich znałem i czułem się w wśród
nich tak jak w domu. Oprócz tego uczęszczanie do nowej szkoły wymagało długiego
marszu na przystanek tramwajowy, następnie przejechania kilku przystanków, co w
porównaniu z przejściem niemal na drugą stronę ulicy do mojej starej szkoły,
wydawało się być dla mnie sporą wyprawą. Po tych rozważaniach ostatecznie powiedziałem
mamie, że jednak nie chcę zmieniać szkoły. Widać było, że zmiana mojej decyzji
nie przypadła jej do gustu, bo jeszcze kilka tygodni później wracała do tej
sprawy mówiąc, że zostałem przyjęty, ale sam zrezygnowałem.
Wkrótce
zapomniałem o całej tej przygodzie, a po pewnym czasie pojawiła się pewna refleksja
w związku z nieprzyjemną atmosferą wokół polskich sportowców, którym
zdarzało się nadużywać napojów alkoholowych podczas różnych imprez sportowych,
nawet tych międzynarodowych. Oczywiście starano się tuszować wszystkie takie
przypadki, co w końcu stało się nawet śmieszne w oczach opinii publicznej,
która i tak doskonale wiedziała, co tak naprawdę się dzieje za kulisami
sportowych rywalizacji.
Potem
dopiero olśniło mnie i zrozumiałem - czyli do takiego środowiska bym się dostał,
gdybym wszedł na drogę sportowej kariery. Jak to możliwe, że reprezentanci swego
kraju postępują w tak niegodny sposób? Nie mówiąc już o korupcji oraz innym
nagannym zachowaniu, co teraz już nikogo nawet tak bardzo nie bulwersuje, a jakie
jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia. Tak, ten świat już
dostatecznie się zepsuł i czas najwyższy na jego naprawę.
„Nie
można pozwolić, by ten świat na nas wywierał wpływ, ponieważ to my mamy wpłynąć
na niego, żeby się zmienił”.