Woda to życie a żyję, bo
myślę. Już nie dajemy się oszukiwać i nie kupujemy wody „pitnej”. Wolimy pić tę
z kranu. Jednak me tak od razu doszliśmy do takiego przekonania. Przez długie
lata kupowaliśmy wodę w baniakach. Oprócz wody butelkowanej jest to jedyna
nadająca się do picia, jak się wszystkich tutaj zapewnia. I sami też tak
myśleliśmy - do tej pory. Woda w kranie była bardzo niesmaczna. Jej smak
przypominał zgniłe glony i nawet po przegotowaniu nie był lepszy. Posłodzenie takiej
wody też na niewiele się zdawało. Dopiero wywar z kwiatu jamajki przynosił
ulgę, poprawiając smak wody na tyle, że nie trąciła już glonami. Kiedy jednak kwiat
jamajki się skończył, nadal byliśmy skazani na picie „glonowej kranówy”, a to z
prostego powodu, jakim był brak pieniędzy. Niestety, w kraju w jakim przyszło
nam teraz mieszkać, nie ma żadnych „źródełek” takich jak w Polsce, czyli ujęć
wody oligoceńskiej albo w ogóle tej znajdującej się głęboko w skałach. Wielka
szkoda. Razem z żoną i dziećmi z ogromną tęsknotą wspominaliśmy te odległe
czasy, kiedy wystarczyło podjechać do źródełka, aby cieszyć się zdrową, pyszną
i czysta wodę, i to za darmo. Trudno, jak się nie ma co się lubi, to się lubi
co się ma. Grunt, że i tę wodę można pić, bo… gasi pragnienie. Może zabrzmi to
dziwnie, ale właśnie tak jest - gasi pragnienie w przeciwieństwie do tej wody
ze sklepu. Czemu? Tak zwana woda butelkowana jest chyba największą mieszanką różnych
chemikaliów, wciskanych ludziom jako coś, co nadaje się do spożycia. Taka woda
jest martwa, niezdrowa i bardzo zanieczyszczona niczym słodzone napoje
gazowane. I całkiem niedawno mieliśmy tę wątpliwą przyjemność przekonać się o
tym na własnej skórze.
.
Otóż, któregoś dnia jak
zwykle wybraliśmy się do sklepu po wodę. Oprócz tej butelkowanej w sprzedaży jest
również i ta w dwudziestolitrowych baniakach. (Moja żona pamięta, że kiedyś
były one szklane, a nie z żadnego tworzywa sztucznego!) Po przyjściu do domu od
razu chcieliśmy ugasić pragnienie. Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu woda
smakowała jak proszek do prania. I to dosłownie. Jej smak był tak ohydny i wstrętny,
że w niczym nie przypominał czegoś do picia. Jednak zanim to zauważyłem,
zdążyłem wypić z pół szklanki tego czegoś. A to dlatego, że z kostkami lodu smakowała
nieco lepiej, ani nie miała tak nieprzyjemnego zapachu. Ale to nic nie pomogło.
To co wypiłem zaraz w łazience zwróciłem i dostałem rozstroju żołądka.
Natychmiast postanowiliśmy
zwrócić tę wodę do sklepu. Małżonka zatelefonowała jeszcze do wytwórcy,
rozlewni, żeby zwrócić mu na to uwagę. Przyjęli zgłoszenie i po sprawie. A my zaczęliśmy
się mocno zastanawiać, co się mogło stać, że została tak ohydnie zatruta. Może
któryś z klientów po wypiciu wody trzymał w tym baniaku jakiś płyn do prania? A
może wystąpił jakiś błąd pracownika linii produkcyjnej i po umyciu baniaki
zostały wypłukane niezbyt dokładnie? No, chyba że któryś z pracowników celowo
wlał do jednego z nich trochę chemii, bo akurat chciał się za coś zemścić. Już
różne pomysły przychodziły nam do głowy i nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić.
Dopiero na samym końcu
zaświtało nam pewne podejrzenie. Moja małżonka przypomniała sobie pewne rzeczy,
jakie kiedyś zauważyła w związku z tą kupowaną „wodą”. Powiedziała, że zaraz po
jej wypiciu czuła, jak szybko przedostaje się ona do żołądka. Woda nie rozchodziła
się jakby po całym tułowiu, nawadniając ciało, lecz pospiesznie przechodziła
przez układ trawienny i zaraz była wydalana. Ze swojej strony dodałem, że po
wypiciu szklanki tej wody w ustach szybko robiło mi się sucho i znów chciało mi
się pić. A słysząc to nasz starszy syn stwierdził, że pamięta jak będąc w
Polsce zawsze zbierało mu się dużo śliny w ustach. To samo przyznała i moja żona.
Będąc dzieckiem miała tak samo, w przeciwieństwie do obecnego czasu. A ja sobie
przypomniałem też i taką rzecz. Na przestrzeni kilkunastu miesięcy wiele razy zdarzyło
się, że po nalaniu wody do szklanki wyraźnie czułem, że jakoś dziwnie pachnie. Delikatnie
mówiąc niebyt świeżo.
I nagle zaczęliśmy coś
podejrzewać. Czy to możliwe, aby producenci dodawali do wody jakąś chemię, żeby
zamiast gasić pragnienie jeszcze bardziej je wzmagała? Czy rzeczywiście dla
osiągnięcia większej sprzedaży byliby w stanie postępować tak perfidnie i
podle? Zaraz, zaraz, był przecież taki film, w którym występował Jackie Chan. Jakiemuś
kolesiowi dali wodę do spróbowania, właśnie butelkowaną, ale z dodatkiem
pewnego nowego składnika. No i jak koleś się jej napił, to tak jakoś od razu
wysechł na śmierć.
No to teraz wszystko dla nas
stało się jasne. W jednej chwili ujrzeliśmy całą układankę. Tutaj nie chodzi o
żadną sprzedaż, o walkę z konkurencją a tym bardziej o zarabianie pieniędzy. Nie
liczy się też żadne uzdatnianie wody na wiele różnych sposobów, takich jak
stosowanie filtrów zawierających aktywny węgiel, stosowanie odwróconej osmozy,
czy nawet jakiegoś tam światła ultrafioletowego. I wcale nie chodzi o dodawanie
do wody różnych „zmiękczaczy”, „ulepszaczy” smaku, „minerałów”, albo o wzbogacanie
jej właściwości „odżywczych”. Wcale nie! Po prostu ktoś tutaj bawi się naszym
kosztem i robi z nas skończonych głupków!
Leją do tej wody tyle chemii
ile tylko się da mówiąc, jaka ta woda jest „pyszna”, „zdrowa” i „uzdatniona”,
bo ta z wodociągów jest po prostu „fe”. Same kłamstwa budowane na strachu. Swego
czasu krążyła tutaj plotka, że wodę w domach mamy taką, co najpierw trafia do fabryk.
W nich używana jest między innymi do chłodzenia różnych urządzeń, a potem my z
niej korzystamy. Oprócz różnych zanieczyszczeń zawiera też taki metal ciężki
jak chrom. W dodatku w naszej dzielnicy było kilka śmiertelnych przypadków niemowląt.
Podobno umierały one od kąpieli w tej wodzie. Nie wykluczone, że tak było, gdyż
ktoś celowo mógł na przykład zatruwać ją bardziej niż zwykle do czasu, aż
stanie się coś złego a ludzi ogarnie przerażenie. Wtedy już na zawsze odechce im
się picia wody z kranu.
Nie ukrywam i przyznaję się
bez bicia, że i nas trochę przestraszyły te wieści. Przecież możni tego świata
do wszystkiego są zdolni. Skoro uśmiercają nas na wiele różnych sposobów, takich
jak chociażby „pożywienie”, chemiczne „lekarstwa”, szczepionki i smugi też chemiczne
(i wiele innych rzeczy, jak chociażby strzelanie do ludzi na koncercie w Las
Vegas), to nie mieli by skorzystać z tak wybornej dla nich okazji, jaką jest
zatruwanie wody, na spożywanie której wszyscy jesteśmy skazani? Niestety, oni
nie są tacy ludzcy, żeby tego nie robić.
Na szczęście w naszym
przypadku brak pieniędzy ponownie okazał się być bardzo ważnym sprzymierzeńcem.
Gdyby nie to, to dalej byśmy tkwili po same uszy w tej ich zakłamanej grze. A
tak, zaczęliśmy szukać rozwiązanie kwestii picia wody z kranu. I na całe szczęście
od dwóch, może trzech lat jej jakość wyraźnie się poprawiła. Przede wszystkim
nie zalatuje już glonami, brzydko nie pachnie, a zwłaszcza nic nie słychać o
następnych zejściach z tego świata za jej przyczyną. Również w tamtym czasie
wodociągi miejskie wymieniły rury doprowadzające wodę użytkową. Trwało to dość
długo, ale w końcu się im udało. Tylko że jak na co dzień wody bardzo brakuje, gdyż
czasami to i na kilka dni ją nam zakręcają, to w czasie tych prac to była już
prawdziwa pustynia. Mniejsza o to. Przeżyliśmy i to tak jak i wielu innych
ludzi. Najważniejsze, że cała dzielnica ma więcej i lepszej wody. Dużo lepszej.
Być może również przyczyniło się do tego mówienie jej - „Kocham Cię. Dziękuję
Ci”. Nie wiem, lecz wierzę, że tak.
A teraz napiszemy o tym, jak
uzyskujemy własną wodę pitną. I tutaj nie byłoby to możliwe bez pewnych
„przypadków”, „zbiegów okoliczności”. Mamy całkowitą pewność przygotowania
wszystkiego i to w najdrobniejszych szczegółach, przez Kogoś z Istot Duchowych.
Najpierw moja małżonka usilnie poszukiwała tutejszego „drzewa życia”. Jego nazwa
to Moringa. Swój przydomek zawdzięcza wielu niezwykłym, wyjątkowym wartościom
odżywczym. I z tego co się moja żona dowiedziała z Internetu, nasiona tego
drzewa są w stanie oczyścić wodę w dziewięćdziesięciu kilku procentach, jeśli
chodzi o mikroby, zarazki i jakieś żyjątka. A nawet oczyszcza wodę z niektórych
metali ciężkich.
Tak więc pewnego pięknego
dnia jeden z sąsiadów zapukał do naszych drzwi i przyniósł nam małe drzewko
pytając, czy w naszym ogródku nie znalazło by się dla niego trochę miejsca. Jak
tylko moja małżonka zobaczyła o jakie drzewko chodzi, że to właśnie jest tak upragniona
Moringa, to oczywiście od razu się zgodziła. Jeszcze tego samego dnia
zasadziliśmy ją na głównym miejscu. A teraz, po trzech latach wyrosła na około
siedem metrów, a strączków z nasionkami na całe szczęście jej nie brakuje.
A zatem najważniejszą rzecz
już mamy. Teraz sprawa filtrów. I tu znowu mogłem liczyć na moją żonę. Jako
inżynier chemii jest bardzo wyczulona na te sprawy. Dowiedziała się niemal
wszystkiego jak pozyskać węgiel aktywny, oczywiście bez zastosowania żadnych
chemicznych trucizn. Posłużyła nam do tego „Lehija”. Jest to płyn, który
uzyskuje się z popiołu i wody deszczowej. Woda z kranu też się do tego nadaje,
lecz najlepsza jest deszczówka.
Popiół w tej wodzie -
temperatura otoczenia - należy pozostawić na dwa dni. Woda staje się wtedy koloru
ciemnożółtego. Następnie sam płyn trzeba przelać z naczynia z popiołem do jakiejś
butelki. Najlepiej szklanej. (Taki środek jest świetnym wybielaczem ubrań.
Bardzo dobrze nadaje się do prania). Rozmoczony popiół zaś wykorzystujemy do zmywania
naczyń.
Dodatkowym „zbiegiem
okoliczności” jaki się pojawił, jest ruszt, który dostaliśmy od innych
sąsiadów, co niedawno się wyprowadzili z naszego osiedla. Natomiast z pracy
naznosiłem dużo bezużytecznych resztek drewna sosnowego. To właśnie z niego mamy
węgiel. Nie jest to jeszcze węgiel czynny, gdyż jego kanaliki nie zostały
udrożnione. W płynie z popiołu moczył się kilka dni. Teraz moja żona płucze go
wodą, a na końcu zostanie jeszcze wypieczony w piekarniku.
A zatem całe przygotowanie
wody do picia jest następujące. Najpierw w moździerzu rozgniatamy trzy nasiona
moringi - to na dwa litry wody. Taką zawiesinę pozostawiamy na dwie godziny. Po
tym czasie wodę przelewamy przez sitko do innego naczynia. (Zbyt długie oczyszczanie
wody nasionami moringi powoduje jej gorzki smak).
Teraz, tak jak na zdjęciu
powyżej, wlewamy wodę do butelek. (Ich dno udało się odciąć piłką do metalu,
ale z brzeszczotem do ceramiki). Butelki numer jeden i dwa to wstępne oczyszczanie.
W szyjce butelek są małe kawałki tkaniny. Może to być na przykład gaza, a w
naszym przypadku jest to bawełna z dodatkiem jakiegoś innego materiału. W
każdym razie to wstępne filtrowanie usuwa resztki ziarenek moringi.
Dopiero taką wodę przelewamy
do butelki numer trzy. To w niej znajduje się węgiel. Jeszcze nie udrożniony, ale
to zawsze węgiel. Czyli, w szyjce tej butelki też jest ściereczka, powyżej
warstwa drobnych i białych kamyków, nad nimi gruba warstwa rozkruszonego węgla,
a na samym wierchu znowu kamyczki, żeby się węgiel nie unosił w wodzie. Można
też nasypać piasku rzecznego, ale w butelce już się nam nie zmieścił. I właśnie
taką wodę pijemy.
Wcześniej, na samym początku
uruchomienia naszej „linii uzdatniania wody”, korzystaliśmy z wody
przegotowanej. Jednak teraz jest to woda prosto z kranu, surowa. I jeszcze
jedno. Właśnie dzisiaj przed jej wypiciem, moja żona postanowiła poddać ją kilku
godzinnemu działaniu światła słonecznego. Oczywiście w szklanych a nie żadnych plastikowych
butelkach.
Tak więc taką wodę pijemy od
około półtora tygodnia i już zauważyliśmy pierwsze korzystne zmiany. Łatwiej
nam ugasić pragnienie, więcej śliny w ustach. Nie wysuszają się one tak łatwo
jak wcześniej. Nie czujemy też, żeby coś niewłaściwego się działo z naszymi
żołądkami. A kiedy korzystamy z łazienki, to wydalany płyn jest koloru jasnej
słomki i jest niemal bezwonny. A jest tak może i dlatego, że przecież moringa
ma właściwości odkażające, bakteriobójcze.
Oprócz tego ciekawą rzeczą
jest i ta, że kiedy tę wodę dodajemy do drożdży i ciasta, zarówno ciasta na
chleb jak i na placki, to bardzo dobrze i szybko się one „puszą”, spulchniają. Jednak
poprzednio, gdy dodawaliśmy wodę ze sklepu, tę kupowaną, to zarówno ciasto jak
i drożdże potrzebowały więcej czasu na wyrośnięcie. A w dodatku pieczywo wcale nie
było tak puszyste jak teraz. Było tylko trochę wyrośnięte i cały czas na
granicy z zakalcem. (Dzisiaj też pieczemy chleb, więc następna okazja do
sprawdzenia). Natomiast teraz jest o wiele lepiej. Jak ciasto pozostawiamy do
wyrośnięcia to dość szybko powiększa swoją objętość, a także powstają piękne
włókna w całej jego objętości.
To na razie tyle o naszej
walce o wodę i o wysiłkach, skierowanych na uniezależnienie się od tego
niewłaściwego i oszukańczego systemu. Teraz przynajmniej raz płacimy za wodę,
za tę z wodociągów i nie płacimy podwójnie, bo już nie kupujemy wody „pitnej”.
Jednak przecież nie o pieniądze tutaj chodzi, lecz o coś znaczne ważniejszego.
Dane nam było przejrzeć na oczy i zmienić swój sposób myślenia. A pozostać
nadal nieświadomym, to wręcz narażać się na śmieszność.
I w sumie tak, mieliśmy mały
ubaw z jednej z pracownic sklepu, w którym kupiliśmy tę chemiczną wodę.
Oczywiście przyjęli jej zwrot bez żadnego gadania. Skosztowali jej i nie mieli
już żadnych pytań. Potem jednak podeszła inna pani. Najpierw raz się jej
napiła. I nic. Za chwilę drugi raz. I znowu nic. Potem ponownie. Żadnego
grymasu na jej twarzy. A widząc zdziwione spojrzenie mojej żony koleżanka z
pracy tamtej pani powiedziała tylko, że - „doszukuje się smaku”.
Nas odrzucał już sam zapach
tej wody a inni doszukują się jej smaku, ponieważ ich podniebienie nie jest w
stanie rozpoznać, jakie paskudztwo dostaje się do ich ciała. Podobnie jest i z
nami. Patrzymy na ten świat, a brak zrozumienia podstawowych spraw pozwala nam
żyć w błogiej nieświadomości i w zgodzie z jego koszmarnymi zasadami, na które
nigdy w życiu byśmy nie przystali, gdybyśmy tylko nie zagłuszyli w sobie
Prawdy.
To na razie tyle. Na zakończenie o tym,
jakim cudem Matki Przyrody jest Moringa.
Źródło:http://www.poradnikzdrowie.pl/zdrowie/medycyna-niekonwencjonalna/moringa-drzewo-dlugowiecznosci
Moringa to roślina,
która posiada wyjątkowe wartości odżywcze, a co za tym idzie właściwości
lecznicze. Moringa zawiera cztery razy więcej witaminy A niż marchew, siedem
razy więcej witaminy C od pomarańczy, 17 razy więcej białka od mleka i 25 razy
więcej żelaza niż szpinak. Nic dziwnego, że moringa jest nazywana „cudownym
drzewem" lub „drzewem długiego życia" i należy do grupy najzdrowszej
żywności na świecie.
Moringa
olejodajna (łac. Moringa oleifera) to roślina o
wyjątkowych właściwościach odżywczych, dzięki którym znalazła się w grupie
najzdrowszego pożywienia na świecie. Ta pochodząca z Indii roślina
znalazła zastosowanie nie tylko w medycynie ludowej, lecz także w kosmetyce
i kuchni. Wszystkie części drzewa można wykorzystywać na wiele sposobów.
Kwiaty, liście i kora dostarczają wartościowego surowca do leków, podobnie jak
korzenie, które w smaku przypominają chrzan (stąd inna nazwa rośliny - „drzewo
chrzanowe"). Z kolei z ziaren pozyskuje się olej moringa, który można
wykorzystać w celach spożywczych i do pielęgnacji skóry. Ziarna - między
innnymi ze względu na właściwości przeciwbakteryjne - znalazły zastosowanie
także w oczyszczaniu wody. Natomiast z kory można wyrabiać liny i papier. Cała
roślina służy też jako biomasa do wytwarzania zastępczej energii (np. biopaliwa),
a jej „odpadki" są świetnym ekologicznym nawozem. Moringa - bogactwo przeciwutleniaczy
i nie tylko.
Moringa zawiera także wszystkie nasycone aminokwasy,
26 substancji hamujących stany zapalne i kwasy tłuszczowe omega
-3, -6 i -9. Moringa odznacza się także wysoką zawartością aż 46-ciu przeciwutleniaczy. Dzięki temu moringa
jest jednym z produktów o największej ich zawartości (w skrócie ORAC - Oxygen
Radical Absorbancy Capacity), czyli zdolności do wyłapywania i unieszkodliwiania
wolnych rodników, a co za tym idzie zdolności chronienia
komórek ciała przed niekorzystnym
utlenianiem, które może doprowadzić do rozwoju wielu chorób, w tym
nowotworów, schorzeń serca i układu naczyniowego czy cukrzycy. Wykazano, że
wskaźnik ORAC dla proszku z liści drzewa moringa wynosi 157 600 i jest wyższy
niż dla jagód acai (102
700), zielonej herbaty (1 253), jagód (9 621), ciemnej czekolady (20 816), czosnku (5 708), jagód goji (3 290) i czerwonego wina (3 607), a więc żywności uchodzącej za
skarbnicę przeciwutleniaczy. Większy wskaźnik ORAC mają tylko suszone goździki (314 446), suszony cynamon (267 536) i suszone oregano (200 129).
Nic, tylko czerpać całymi garściami z tego i z każdego innego Wielkiego Skarbu Przyrody!